Recenzja: Nowe DLC do Dead Cells to opium dla hardkorowców
Dead Cells to taka gra, że włączasz ją rok po premierze i czujesz, jakby zestarzała się o całą minutę. A potem odkrywasz, że twórcy znów wypuścili DLC. I znów zarywasz noc na odkrywaniu nowości i optymalizowaniu masakry.
Może i Dead Cells wyszło w 2018 roku, ale chyba nikt nie ma za złe, że developerski duet Motion Twin i Evil Empires nie zamknął się w piwnicy, by robić „dwójkę” (acz jakąś nową grę tworzą). Jeśli już, to kluczyk od wewnątrz przekręcili w drzwiach laboratorium, gdzie pipetą odmierzają kolejne kropelki, by uzyskać znów czysty platformian metroidvanianu.

Bo Dead Cells to właśnie perfekcyjny miks hack’n’slasha 2D z piętrowymi, losowo generowanymi planszami, które nieliniowo prowadzą nas do finalnego bossa. A dzięki DLC The Queen and the Sea grono tychże finalnych bossów urosło – niby o jednego, ale tak de facto to o dwóch, a jeśli być drobiazgowym, to w zasadzie o czterech.
W poprzednim odcinku
Nie grałeś jeszcze w Dead Cells? O rany, od czego tu zacząć. Że śmierć równa się zaczynanie całkiem od nowa? Że jesteśmy zielonym glutem, który co zgon przejmuje kontrolę nad jakimś martwym ciałem? Że granie wymaga małpiej sprawności w robieniu skoków, uników, przewrotów czy parowaniu ciosów, gdy dzierżymy tarczę? Że to, jakie dwie główne bronie i dwa główne skille dobierzemy, dyktuje w zasadzie cały rytm gry? Inaczej pogramy, jak wpadnie nam do plecaka deszcz lodowych odłamków i tarcza, inaczej jak prądowy bicz i lodowy granat, a inaczej z zajmującą dwa sloty broni kuszą.

Ale kto grał, to wszystko już wie. Mniej oczywiste może być to, co się działo z grą po premierze. Najpierw wjechało wielkie, darmowe DLC Rise of the Giant, dodające nie tylko srogi biom The Cavern(*) i tytułowego giganta w roli mid-bossa, ale też mocno pokręcone wydarzenia po zakończeniu zasadniczej części gry.
(*) Ponieważ gra jest nadal mocno wybiórczo spolszczona, polskie opisy dosłownie sąsiadują z angielskimi, pozwolę sobie używać wszędzie oryginalnych nazw.
W kolejnych latach doszły płatne już dodatki The Bad Seed i Fatal Falls, dorzucające kolejne biomy na początku i gdzieś pośrodku rozgrywki, kolejnych bossów, kolejne bronie i kolejne skille. Gra dzięki temu przepięknie spuchła... ale ile razy można przebijać się przez te wszystkie więzienia, kanały i wieże, żeby znów nakopać królewskiemu strażnikowi czy Alchemikowi?
Jeszcze jeden run
I tu całe na biało wchodzi DLC The Queen and the Sea. Dodatek przynosi nam konkretnie: jeden duży biom i dwie plansze z końcowymi bossami. Jest więc świeży towar dla spragnionych solidnego wyzwania.

Nowy biom to Infested Shipwreck, gigantyczne wnętrze zmurszałego, obklejonego małżami i ukwiałami statku, w którym trzeba uważać na trzy rzeczy: zapadające się, spróchniałe podłogi, piratów i schowane w ścianach, zmutowane krewetki. Pierwszy z nowych przeciwników, Mutineer, to świetny projekt pozornie ospałego załoganta, który – gdy tylko dostrzeże bohatera – ciska w niego kotwicą, a potem doskakuje i uderza. Armoured Shrimp ma za to groźniejszy wygląd niż styl walki, ale zdecydowanie nie jest wrogiem "na strzała".

Nowy poziom na pewno udany jest od strony artystycznej (z kapitalną muzyką w tle), ale poza tym? Cóż, porównując go z High Peak Castle, a co dopiero Derelict Distillery (wszystkie należą do biomów szóstego poziomu), można powiedzieć, że jest bardziej przebieżką po parku. Po dwóch-trzech rozgrywkach przechodziłem przez statek jak przez masło. Nie jest to też plansza ciekawie pokomplikowana. Ale... w tej prostocie jest metoda. To chwila oddechu przed tym, co przychodzi chwilę później.
Królowa i trzy służące
DLC wieńczy podwójne starcie z bossami. I, jeśli lubicie zaskoczenia, wyzwania oraz rzucanie wiąch w stronę ekranu, to najlepiej nie czytajcie dalej. Pierwszy przystanek to Lighthouse. Dla odmiany od większości gry – poziom jasny, słoneczny, wypełniony lekką, acz podniosłą muzyką. I również dla odmiany – zamiast jednej, statycznej areny mamy monstrualnie wielką latarnię morską, w której aż trzy place do walk z bossami przeplatane są trzema sekwencjami dramatycznej ucieczki w górę przed płomieniami i ciosami zamieszkujących obiekt strażniczek.

Jest to jazda bez trzymanki, w której trzeba naprawdę wspiąć się na wyżyny sprawności. Sekwencja wspinaczki wymaga iście jazzowej improwizacji, intuicyjnego wybierania drogi, przebijania się przez filary, szukania kątem oka najlepszej drogi. Następnie kilka sekund na ochłonięcie i walka. A potem jeszcze raz to samo, i jeszcze raz. Tyle że za każdym razem do pościgu dołącza nowy boss. Na końcu prowadzimy nierówną walkę z trzema postaciami, które okładają nas maczugami, lecą na nas z ostrzami i strzelają z łuku.

Jest to tak trudne, jak brzmi, a do tego z racji charakteru gry, w której śmierć oznacza koniec obecnej i początek nowej rozgrywki, niespecjalnie jest jak to wszystko „poćwiczyć” – co z pewnością ucieszy hardkorowców, którzy od dawna nudzą się ze swoimi dopracowanymi koncepcjami na buildy. Ale zabójcze “służące” (The Servants) okazują się rozgrzewką przed tytułową Królową. Cięcia, szarże i magiczne sztuczki to danie końcowe – i nawet gdy rozpędzeni po poprzednim etapie wpadniemy w pełnej gotowości z naszym wymuskanym ekwipunkiem, nie będziemy mieli łatwiej przebieżki. Dlatego Dead Cells z najnowszym DLC to de facto gra o poszukiwaniu idealnego zestawu broni i umiejętności.
Rekinem i trójzębem
A skoro o tych mowa – The Queen and the Sea nie dostarcza nam tabunów nowości pod tym względem. Zobaczymy osiem nowych broni i tylko dwa skille. Te ostatnie to stacjonarna i zadająca niezłe obrażenia armata oraz Leghugger, urocze, alienowe stworzonko, które kąsa przeciwników, ale też leveluje i z czasem zadaje coraz większe obrażenia. Nie miałem jednak poczucia, że przy moich preferencjach co do grania było jakkolwiek przydatne.
W kwestii broni Dead Cells dotarło trochę do ściany i to, co głównie może zaproponować, to ciekawostki czy broń z gatunku „zabawna”, jak Maw of the Deep, czyli miotanie wyjętymi zza pazuchy rekinami (!), piracki hak czy ciskane w różnych kierunkach karty z talii. Zdecydowanie udany za to jest trójząb, jedyna broń, której nie zdobywamy przez losowo wyrzucane schematy, a odnajdujemy go przy pierwszej wizycie na statku. Kontaktowy słaby atak, a następnie szarża z serią krytycznych obrażeń potrafi w kilka sekund przerobić stado wrogów na konfiturę.
zdjęć
Mamy więc perfekcyjną grę, którą rozszerzono znów o krótki, lecz sycący dodatek. Czy dla najzagorzalszych fanów będzie stanowić dostatecznie trudne wyzwanie? Sądzę, że tak – zwłaszcza grając na najwyższym poziomie trudności. Wiem za to, że gdy wróciłem po długiej przerwie do Dead Cells, miałem 50 godzin na liczniku. Przez dwa tygodnie dobiłem do niemal 100, a równolegle całkiem od nowa zacząłem grać na Switchu(**). Chyba nie ma lepszej rekomendacji dla gry, niż niczym niewymuszony, gamingowy nałóg.
(**) Nie jestem przekonany do wersji na Nintendo. Chociaż sami twórcy zalecają granie na kontrolerze, zdecydowanie bardziej "siadło mi" sterowanie na klawiaturze. Do tego Switch lubi co jakiś pokazać, że jego podzespoły niekoniecznie są stworzone do takich sytuacji, gdy na ekranie dzieje się platformowe piekło. Z drugiej strony – miło mieć tak wciągający tytuł w wersji przenośnej.
Ocena
Ocena
Po trzech latach Dead Cells jest wciąż znakomitym, szalenie grywalnym tytułem, który sprawia wrażenie, jakby się nic a nic nie postarzał. DLC The Queen and the Sea to solidny pakiet dodatków, który najbardziej ucieszy fanów naprawdę ostrego wyzwania i tworzenia idealnych buildów.
Plusy
+ świetnych klimat nowych biomów
Minusy
- większość nowych broni i skilli bardziej zabawna niż przydatna
Czytaj dalej
Jestem szefem działów online w CD-Action. O gierkach piszę od 20 lat od gazetki szkolnej i fansite'ów, przez Playa, Komputer Świat Gry, Gamezillę, Gamikaze, Rzeczpospolitą, Gazeta.pl, Pixel, gry.wp.pl, po bycie redaktorem naczelnym Polygamii. Poza grami pielęgnuję kolekcję kilku tysięcy CD, winyli i kaset, piszę recenzje do magazynu Jazz Forum i prowadzę muzycznego peja The Seventies.