Nie mogłem się oderwać od pada, ale nadal czekam na lepsze Pokémony. Recenzja Pokémon Legends: Z-A
                      Moja relacja z Pokémonami jest dość burzliwa, bo choć gram w niemal wszystkie odsłony, to na dłużej wciągają mnie tylko nieliczne. Na pierwszym Switchu zdecydowanie najbardziej podobało mi się innowacyjne Pokémon Legends: Arceus, stanowiące w zasadzie spin-off głównego cyklu. Nie zakochałem się w bezpiecznym Sword and Shield ani rozczarowującym Scarlet and Violet. Teraz, wraz z premierą drugiego tytułu z podserii Legends, wiem już dlaczego.
Pokémon Legends: Z-A (podobnie jak Arceus) wnosi spory powiew świeżości do cyklu, który sprzedaje się wyśmienicie, ale od pewnego czasu walczy z kryzysem tożsamości. Choć produkcji daleko do ideału, to jednak zmiany w rozgrywce okazały się na tyle odświeżające, że nie mogłem oderwać się od ekranu i przez ostatni tydzień w zasadzie nie robiłem nic innego poza łapaniem nowych „poksów” (i to pomimo niektórych bardzo irytujących fragmentów przygody).

W Z-A grałem w zasadzie wyłącznie na Switchu 2, więc wszystkie opinie o oprawie graficznej czy optymalizacji dotyczą właśnie tego wydania. Sprawdziłem też jednak dla was, jak produkcja działa na pierwszym „Pstryku”, i mogę powiedzieć, że wypada na nim nieźle: mamy tam 30 klatek na sekundę, niższą rozdzielczość i krótszy zasięg rysowania, ale na pewno nie jest gorzej niż w poprzednich odsłonach serii.
Pokémony spotykają Xenoblade i wychodzi im to na dobre
Zacznijmy od nowego systemu walki, bo to właśnie on wydaje się największą zmianą względem poprzednich odsłon serii. Po raz pierwszy w historii mamy do czynienia z walką w czasie rzeczywistym zamiast turowych potyczek. Oznacza to z grubsza tyle, że gdy wyślemy naszego stworka w bój, to może on atakować tak szybko i tak wiele razy, jak to tylko możliwe, oczywiście z zachowaniem czasu odnowienia dla wszystkich ruchów. Początkowo kojarzyło mi się to nieco z serią Diablo, ale doszedłem do wniosku, że zdecydowanie więcej inspiracji twórcy zaczerpnęli z cyklu Xenoblade i… bardzo dobrze, bo to udany system.
Sprawia to, że wiele taktyk, które w przeszłości były skuteczne, w Pokémon Legends: Z-A można wyrzucić do kosza. Generalnie zauważyłem, że w „zwykłych” walkach dużo większy nacisk trzeba kłaść na szybkość i efektywność ataków oraz umiejętności specjalne, a nie na możliwie najsilniejsze uderzenia. Często zdarzało się bowiem, że zanim mój pokémon wyprowadził mocny cios, przeciwnik zdążył go dwa razy ugodzić szybkimi atakami i znacznie zmniejszyć jego HP. Bardzo fajnym elementem pojedynków są Mega Ewolucje, wprowadzające dodatkową warstwę strategiczną. Często w starciach ze zbyt potężnymi rywalami to właśnie one ratowały mnie przed porażką i pomagały odwrócić losy konfrontacji.

Podobają mi się także walki z bossami, gdzie naprawdę trzeba się czasem wysilić. Gra wymusza na nas wykonywanie uników i uciekanie przed ciosami (tak, dziki pokémon może nas skrzywdzić i doprowadzić do zakończenia starcia, nawet jeśli nasz podopieczny jest w stanie kontynuować pojedynek). Zbieranie kryształów Mega Ewolucji w trakcie konfrontacji powoduje też, że nie da się cały czas stać w miejscu lub uciekać – trzeba zbliżyć się do wroga na odległość ciosu, aby móc wydobyć maksimum mocy naszego stworka.
Problematyczne jest jednak namierzanie, bo w trakcie naparzanki musimy cały czas trzymać wciśnięty przycisk ZL na padzie, żeby nasz pokémon „celował” w przeciwnika. Jeśli tego nie zrobimy, nie będziemy mogli wydawać mu komend. Po kilkunastu potyczkach zwyczajnie bolał mnie lewy palec wskazujący.
Fajnym aspektem nowego systemu walki jest też to, że wszelkiego rodzaju spudłowane ciosy mają odzwierciedlenie w świecie gry. Nasz pokémon może zacząć ładować mocniejszą zdolność ofensywną, a tymczasem Pidgey rywala błyskawicznie przemieści się za plecy biednego Totodile’a i uniknie niebezpieczeństwa. Niekiedy uda się też szybko uaktywnić umiejętność defensywną w trakcie ataku przeciwnika i tym samym nie zgarnąć obrażeń, a nawet zadać je wrogiemu stworkowi. Takie małe smaczki zdecydowanie dodają walkom jakości.

Z-A kontynuuje też idee zapoczątkowane w Arceusie, takie jak możliwość łapania pokémonów do pokéballi bez walki (najlepiej z ukrycia) czy mniejszy nacisk położony na eksplorację, a większy na starcia (w zasadzie wszystko kręci się wokół Z-A Royale i konfrontacji ze złymi Mega Pokémonami).
Krótko mówiąc, po prostu nie mogłem doczekać się pojedynków i wręcz rwałem się do bitki ze wszystkim, co tylko chodziło po ziemi (albo dachu) Lumiose City. W Scarlet and Violet w zasadzie chciałem jedynie łapać ulubione stworki, ale niekoniecznie już toczyć kolejną taką samą walkę z dzikim Lechonkiem.
Fabuła istnieje, ma sens, ale to tyle
Nie wiem, czemu twórcy postanowili osadzić akcję Pokémon Legends: Z-A w Lumiose, ale wydaje mi się, że nie była to najlepsza decyzja. Dosłownie przez cały czas trwania zabawy tkwimy zamknięci w mieście (dość dużym, ale jednak) i nie możemy wychodzić poza jego teren.
Żeby nieco osłodzić ten lockdown, twórcy wstawili do Lumiose „dzikie strefy”, czyli miejsca, gdzie hasają sobie dzikie „poksy”, które możemy łapać pomiędzy misjami fabularnymi. Na każdym obszarze występuje kilka określonych gatunków pokémonów i jeśli złapiemy je wszystkie, na minimapie dany teren dostanie specjalny znacznik potwierdzający „wymaksowanie” go.

Sama warstwa fabularna to typowa dla serii misja polegająca na uzupełnianiu Pokédeksu, do tego połączona z ratowaniem miasta przed zbuntowanymi Mega Pokémonami. W Z-A trafiamy do wspomnianego wcześniej Lumiose, wyraźnie inspirowanego Paryżem (spójrzcie na podejrzanie znajomą wieżę w centrum). Całą kampanię przechodzimy pod czujnym okiem przyjaciół z ekipy Team MZ, którzy pomagają nam z wykonywaniem kolejnych misji.
Żadna to historia wysokich lotów, raczej klasyczna „pokésztampa” skierowana do młodszego odbiorcy, ale jakaś tam drobna tajemnica przewija się w tle, więc nie będę wam jej zdradzał. Ja się trochę wynudziłem, choć przyznaję, że wątek streamerki i jej największego fana nawet mnie nieco rozbawił. Do tego rolę klasycznego profesora pokémon przejmuje tu Mable, choć ingeruje w naszą historię w niebezpośredni sposób – ot, zleca misje online i przyznaje nagrody za wypełnianie Pokédeksu.
Tak naprawdę największy sens całej tej kampanii fabularnej nadaje system walk rankingowych Z-A Royale, który stanowi główną oś wszystkich wydarzeń. Żeby zostać najlepszym trenerem, musimy wspiąć się na najwyższy poziom rankingu (czyli od Z do A), a dzięki temu będziemy mieli moc, by zapanować nad złowrogimi Mega Pokémonami.

Sprawia to, że od Pokémon Legends: Z-A trudno się oderwać, bo syndrom „jeszcze jednej walki” jest silny, a levelowanie uzależnia. Niestety w pewnym momencie fabuła kompletnie psuje to doznanie, ponieważ okazuje się, że dzięki „specjalnemu” meczowi promocyjnemu przeskakujemy od razu o kilkanaście pozycji w górę. Na szczęście w module wieloosobowym (nie miałem okazji testować go tak dokładnie, jak singlowego) wygląda to znacznie lepiej i faktycznie czuć tam wagę progresji.
Pokémon Legends: Z-A wygląda jak gra z zeszłej generacji, ale działa dobrze
Niestety z ciężkim sercem muszę wam powiedzieć, że Pokémon Legends: Z-A to kiepska gra pod kątem oprawy graficznej. Tytuł wygląda jak remaster produkcji z ery PS2 i Wii. Tekstury są płaskie (wisienka na torcie to obrzydliwe, okropne „okna”, dosłownie naklejone na budynki), oświetlenie umowne, cienie często w ogóle się nie pojawiają. Wiele elementów jest rozmytych i sprawia wrażenie niedokończonych, a zwiedzanie dachów zdradza, że w Lumiose wytwarza się wyłącznie jeden rodzaj kominów. Całość prezentuje się po prostu sterylnie, bez duszy, bez głębi.
Tym bardziej zaskakuje fakt, że np. wnętrza budynków, roślinność oraz pewne „specjalne” lokacje wyglądają całkiem nieźle. Naprawdę nie mogłem narzekać na to, co widziałem podczas zwiedzania rozmaitych pokoi, sal i holów – kontrast aż uderzał.

Widać, że Game Freak nadal nie pozbierał się po przesiadce na pełne 3D, bo przecież nawet na 3DS-ie Pokémony potrafiły wyglądać całkiem ładnie, jak na standardy tamtej konsolki. Wiele mówi o stanie cyklu to, że do dziś najlepiej prezentującą się częścią serii na Switchu są Let’s Go, Pikachu i …Eevee, czyli remaki utrzymane w „topdownowym” duchu oryginału.
Z-A nie pomagają też nieme postacie, które może i nawet ruszają ustami, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. To naprawdę zaskakujące, że w 2025 roku w serii Pokémon nie mamy przynajmniej angielskiego dubbingu. Na pocieszenie powiem wam tylko, że przez ponad 20 godzin mojej zabawy na Switchu 2 produkcja trzymała w zasadzie stale 60 klatek na sekundę, a zasięg rysowania był całkiem niezły.
Bawiłem się świetnie, ale zróbcie coś z tą serią
Pokémon Legends: Z-A to według mnie naprawdę bardzo dobra gra z serii, myślę, że śmiało mogę umieścić ją w czołowej piątce moich ulubionych odsłon (chociaż pewnie na piątym miejscu). Widać, że developerzy próbują nowych rzeczy i nawet im to wychodzi. Od czasu do czasu zdarzyło mi się załamać ręce nad prymitywną oprawą graficzną, ale w gruncie rzeczy bawiłem się świetnie.

Trudno chyba o lepszą rekomendację niż to, że mam zamiar od razu wrócić do grania w Z-A, jak tylko skończę pisać niniejszy tekst. Nowy system walki nadal mi się nie znudził, a starcia online to zupełnie co innego niż zabawa solo. Jeśli lubicie świat Pokémonów, ale odrzuciło was Scarlet i Violet, to zdecydowanie dajcie szansę najnowszemu tytułowi, nie rozczarujecie się.
Chciałbym tylko, żeby w końcu Game Freak odważył się na coś więcej niż do tej pory. Produkcje takie jak Xenoblade Chronicles 3 pokazują, że nawet na pierwszym Switchu da się zrobić ładnie wyglądającą grę z otwartym światem. Może po systemie walki czas sięgnąć po silnik graficzny kolegów z Monolith Softu?
PODSUMOWANIE: Pokémon Legends: Z-A to jedna z bardziej udanych odsłon serii z ostatnich lat. Nowy system walki w czasie rzeczywistym sprawdza się świetnie, a od samej gry trudno się oderwać. Niestety oprawa graficzna odrzuca.
PLUSY:
- odświeżająco dobry system walki w czasie rzeczywistym
 - syndrom „jeszcze jednego pojedynku” – gra mocno wciąga
 - całkiem strawna fabuła z przyjemnym systemem rankingowym
 - uzależniająca mechanika łapania pokémonów
 - nienaganna optymalizacja i 60 fps-ów na Switchu 2
 
MINUSY:
- kiepska oprawa graficzna
 - chciałoby się wyjść poza granice miasta
 - namierzanie celu w trakcie walki można by nieco poprawić
 
OCENA: 8
Czytaj dalej
- 
                
                    
                        
                        Nowy Painkiller nie jest jednoznacznie zły, jest po prostu nijaki [RECENZJA]
 - 
                
                    
                        
                        1Vampire: The Masquerade – Bloodlines 2 to jedno wielkie rozczarowanie....
 - 
                
                    
                        
                        1The Outer Worlds 2 może i mechanicznie jest lepsze od poprzedniczki,...
 - 
                
                    
                        
                        1Keeper to prawdziwy unikat i surrealistyczne cudo z chodzącą latarnią w roli głównej...
 
