13
3.11.2023, 14:56Lektura na 9 minut

Recenzja RoboCop: Rogue City. Moje guilty pleasure

Gra, o którą nikt nie prosił, ale której każdy potrzebował. Pisząc „każdy”, mam oczywiście na myśli wychowanków ostatnich dekad minionego stulecia, ery gum Donald, oranżady w woreczkach i osiedlowych wypożyczalni kaset VHS.

Ciepło wspominam te świątynie magnetyzującego kiczu, oblepione plakatami, pełne krzykliwych okładek, czasem upychanych na przestrzeni o rozmiarach ciasnej piwnicy. Całe rzędy filmów władających naszą wyobraźnią, a wśród nich obowiązkowo akcyjniaki, w których rządzili twardzi kolesie tacy jak Rambo, Terminator czy RoboCop. I właśnie pod adresem tych perełek popkultury rodzime studio Teyon napisało kilka listów miłosnych. Pierwszy został skreślony niepewną ręką, okazał się krótki i pełen rażących błędów, drugi wypadł już zdecydowanie lepiej, bo – choć niepozbawiony wad – był pełen pasji i licznych odniesień do uniwersum, z którego czerpał. Najwyższa pora na lekturę trzeciego.


„You’re dead! We killed you!”(*)

Kultowy film Paula Verhoevena z 1987 roku jak w soczewce skupia wszystko, co kojarzy się z kinem akcji tamtych lat: ma krewkich bohaterów rzucających czerstwe dialogi, kiepskie efekty specjalne i starą, dobrą przemoc. A to przecież nie koniec zalet! Z ulgą donoszę, że w Rogue City znajdziecie te elementy w nadprogramowych wręcz ilościach.

RoboCop: Rogue City
RoboCop: Rogue City

Autorska wizja krakowskich twórców jest przede wszystkim wierna materiałowi źródłowemu. Nie zrobili jej na klęczkach, ale też nie próbowali wyważać otwartych już drzwi, tylko czerpali garściami ze źródełka, dzięki czemu odwiedzimy charakterystyczne dla serii miejscówki i spotkamy dobrze znane twarze. Fani pierwszej i drugiej części filmowej trylogii (rebootu z 2014 roku z oczywistych względów nie bierzemy po uwagę) poczują się, jakby po długiej nieobecności wrócili do domu.

(*) Wszystkie śródtytuły są cytatami zaczerpniętymi z pierwszej części filmu.


„Nice shooting, son, what’s your name?”

Gra to prosta liniowa strzelanka wzbogacona o kilka fabularnych rozgałęzień i zaskakująco rozbudowany (jak na retro shooter) system rozwoju. Wcielamy się oczywiście w samego RoboCopa, który służy obywatelom miasta Detroit, zasilając szeregi miejscowej policji. Akcję Rogue City osadzono między drugą a trzecią częścią filmu; niektóre dzielnice zostały całkowicie zdominowane przez rywalizujące ze sobą gangi, a na podziemnym rynku rządzi silnie uzależniający narkotyk nuke (możecie go pamiętać z „RoboCopa 2”). Dodatkowo w mieście pojawił się nowy gracz i ma zamiar wtłoczyć do obiegu furę pieniędzy, więc o względy niebezpiecznego bandziora zaczynają zabiegać kolejne grupy przestępców. Źle się dzieje, trzeba działać.

RoboCop: Rogue City
RoboCop: Rogue City

Zdecydowana większość kampanii mija nam na eksplorowaniu liniowych lokacji i rozwalaniu makówek nadbiegających zbirów. Choć pewnie wielu z was się ze mną nie zgodzi, uważam, że RoboCop jest dość niewdzięczną postacią jako bohater pierwszoosobowej strzelanki. To ogromny kloc, który się kulom nie kłania. Pół biedy, że nie potrafi kucać ani nie klei się do osłon, bo te braki nadrabia dość dużą odpornością. Gorzej, że skok to dla niego również rzecz nieosiągalna, a i sprinter z niego raczej marny. Jeśli natomiast o strzelanie chodzi, trudno o lepszego kandydata.


„Dead or alive, you are coming with me”

Na podstawowym wyposażeniu znajdziemy pistolet Auto-9, którym Alex Murphy posługiwał się w filmie. Tym potężnym gnatem spokojnie rozwiążemy większość problemów, szczególnie że dysponujemy nieograniczonym zapasem amunicji, a samą klamkę możemy dodatkowo rozwijać, wykorzystując płytki drukowane i umieszczając w odpowiednich gniazdach zdobyczne czipy. Nic też nie stoi na przeszkodzie, by podnosić spluwy ustrzelonych zbirów, a jest w czym wybierać: pistolety, broń maszynowa, strzelby, snajperki czy nawet ciężkie karabiny, które znajdziemy przy opustoszałych stanowiskach obronnych. Robo potrafi również solidnie przywalić z piąchy, a zatrzaśnięte drzwi wyważyć – wtedy wszystko zwalnia, my zaś mamy możliwość wykoszenia towarzystwa w efektownym slow-mo.

RoboCop: Rogue City
RoboCop: Rogue City

Bohater może też chwytać fanty nieprzyspawane do podłogi i ciskać nimi w przeciwników. Butle z gazem lub miny od razu narobią sporo hałasu, ale jest tego znacznie więcej. Krzesła, kineskopowe telewizory, motocykle czy nawet same gangusy – niemal wszystko posłuży nam jako broń miotana. W trakcie jatki niezmiennie cieszy się gęba, bo Rogue City to shooter bardzo krwawy i uroczo staroszkolny. Sztuczna inteligencja pozwala wrogom chować się za przeszkodami i ciskać nam granaty pod nogi, generalnie jednak przeciwnicy zachowują się jak cele na strzelnicy, często i gęsto wystawiając się na kulkę.


„Your move, creep!”

Makówki pękają niczym przejrzałe arbuzy, odstrzelone kończyny fruwają jak w kultowym Soldier of Fortune, a ściany dookoła pokrywają się krwawymi kleksami. Miodzio. Spróbujcie strzelić delikwentowi w krocze (jest za to trofeum!), a od razu przypomni wam się pewna scena z filmowej „jedynki”. Z początku przebijamy się przez wraże oddziały niczym taran, ale im dalej w las, tym większe zróżnicowanie w szeregach wroga. Gdy pojawiają się snajperzy, goście wzywający wsparcie czy kolesie z granatnikami, trzeba nieco rozważniej podchodzić do tematu, ale w razie zebrania nadprogramowego łomotu możemy posłużyć się ogniwem regeneracji działającym jak klasyczna apteczka. Spore wrażenie robi również destrukcja otoczenia: kule kruszą mur i odłupują tynk ze ścian, szyby pękają, a biurowe przepierzenia zamieniają się w sterty drzazg i oczywiście cały ten syf wesoło lata w powietrzu. Jak już kończymy zabawę, pobojowisko jest takie, że nie uprzątnęłaby go nawet ekipa programu „Dom nie do poznania”.

CZYTAJ DALEJ NA KOLEJNEJ STRONIE


Czytaj dalej

Redaktor
Eugeniusz Siekiera

Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.

Profil
Wpisów117

Obserwujących21

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze