The DioField Chronicle – recenzja. Mamy już Fire Emblem w domu
Nowe strategiczne RPG wydane przez Square Enix ma wiele elementów, dzięki którym mogłoby stać się nowym Fire Emblem. Przez pewien czas to złudzenie działa. Ostatecznie jednak trudno tę grę polecić.
Bardzo chciałem polubić The DioField Chronicle, szczególnie że zaledwie kilka miesięcy temu skończyłem Fire Emblem: Three Houses i byłem gotów na kolejną przygodę. Nowa gra Square Enix inspiracji tym tytułem ani trochę nie kryje, składając przy okazji niezwykle dużo obietnic.
Niestety niewiele z nich spełnia. Jednocześnie jest wręcz obraźliwie przeciętna i nijaka. Już po dwóch dniach od ukończenia nie pamiętam połowy historii. Myśląc o tej grze, nie mogę pozbyć się z głowy tego mema: – Mamo, mamo, kup mi Fire Emblem. – Nie, mamy już Fire Emblem w domu. A w domu The DioField Chronicle.
Postacie z papieru
Kiedy wyszło demo The DioField Chronicle, część graczy narzekała, że czuje się wrzucona przez twórców bez wprowadzenia w sam środek nieznanego konfliktu. Mnie to nie przeszkadza. Mało tego – co do zasady lubię ten zabieg. Dzięki niemu świat gry wydaje się większy niż w rzeczywistości. Pełen szczegółów, których nie znamy. Intrygujący.
Już w intrze słyszymy o licznych krajach, rodach, waśniach między nimi i zbliżającej się wielkiej wojnie ze złowrogim Imperium (jakżeby inaczej). I o samotnej wyspie, tytułowej DioField, oddzielonej od nich, a jednocześnie pełnej surowca, którego wszyscy potrzebują. Wchodzimy w sam środek jej własnych, wewnętrznych konfliktów i te liczne machinacje prezentowane nam przed nosem dają wrażenie złożoności fabularnej. Problem nie leży w in medias res, ale w tym, że ani przez moment nie obchodzi nas to, co się dzieje.
Podobna historia w Fire Emblem: Three Houses działała, bo pełna była charyzmatycznych, intrygujących postaci. To ich losy sprawiały, że chcieliśmy wiedzieć, jak potoczy się konflikt – nie wszystkie te skomplikowane spiski i stereotypowe wątki w konwencji militarnego fantasy. W DioField mamy zaś do czynienia z ekipą po prostu nudną. W dodatku z imionami takimi jak Fredret, Andrias, Iscarion czy Waltaquin, przez co trudno tu nawet spamiętać, kto jest kim.
Motywacje bohaterów wyciętych z tektury również są całkowicie papierowe, co jest może i spójne z ich charakterami, ale nie pomaga ani trochę zaangażować się w cały ten galimatias. Fredret i Andrias czują powinność wobec królewskiego rodu. Iscarion obiecał bronić ludzi przed niesprawiedliwością. Waltaquin chce utrzymać pozycję wysokich rodów i przy okazji powskrzeszać trochę trupów. I tak dalej.
Co jednak w tym wszystkim najgorsze, między bohaterami nie ma żadnej chemii. W ogóle nie czuć, że to przyjaciele, towarzysze broni czy rywale. To jest chyba ostateczny gwóźdź do trumny DioField i powód, dla którego tak trudno było mi je skończyć.
Rozgrywka bez głębi
Podobnie jest w przypadku rozgrywki. Początkowo pomysł, jaki ma na siebie The DioField Chronicle, wydaje się bardzo obiecujący. Jak w Fire Emblem: Three Houses rozgrywka podzielona jest tu na dwie części. W pierwszej chodzimy po swoim obozie i rozmawiamy z towarzyszami. W drugiej uczestniczymy w taktycznych potyczkach. Z tą różnicą, że te zamiast w turach rozgrywane są w czasie rzeczywistym.
Na początku byłem zachwycony! Przede wszystkim bitwy w stylu RTS-ów rozgrywane są dużo żwawiej, nie dłużą się, potrafią wywołać całkiem sporo emocji. W trakcie wydawania rozkazów postaciom gra zatrzymuje się, pozwalając spokojnie wybrać kierunek marszu czy atak specjalny. Szczególną satysfakcję sprawiało mi podejmowanie jedną postacią walki z wrogiem tak, by pozostałe mogły zajść go od tyłu i dzięki temu zadać dodatkowe obrażenia.
Wreszcie okazało się, że ta taktyka to jedyna taktyka, jakiej wymaga gra. Działa ona od początku do końca. Do tego liczba bohaterów nigdy się nie zwiększa – zawsze sterujemy tylko czterema. Odblokowujemy im ataki specjalne i nowe umiejętności, ale ich rola w walce pozostaje taka sama – tak naprawdę chodzi wyłącznie o to, żeby zadać jak najwięcej obrażeń. Nie ma tu dobierania postaci pod kątem wrogów, dostosowywania strategii do sytuacji. Jest tylko zachodzenie przeciwnika od tyłu, kiedy jeden z członków drużyny zmusi go do walki w zwarciu.
Całość potrafi nawet wciągnąć i wygląda ładnie, ale nie ma tu nic naprawdę interesującego. Ostatecznie więc to taki atrakcyjny zabijacz czasu: przesuwamy ludziki po planszy i patrzymy, jak rosną im numerki oraz statystyki – i tak do samego końca
A mogło być tak pięknie
Bardzo chciałem polubić The DioField Chronicle, ostatecznie też to nie tak, że jakoś je znienawidziłem. Przez około 30 godzin, jakie zajęło mi przejście całości, były momenty, podczas których bawiłem się nieźle. Gra ma dużo powierzchownie angażujących elementów: kilka różnych drzewek umiejętności, dobór ekwipunku, rozwijanie ataków specjalnych, odblokowywanie potężnych summonów… Tak, potrafi to wciągnąć.
Ale na koniec orientujemy się, że wszystko to – podobnie jak strona fabularna – jest złożone wyłącznie pozornie. Niezależnie od tego, jakich wyborów dokonamy, efekt końcowy będzie taki sam. Przez tę płytkość The DioField Chronicle stało się dla mnie głównie rozczarowaniem. Może to dla Square Enix dopiero wprawka i przy okazji kontynuacji uda mu się zbudować na tych solidnych fundamentach bardzo dobrą grę. Oby, bo potencjał z pewnością tu tkwi – brakowało tylko pomysłu i wizji na wyciągnięcie z niego czegoś więcej.
W The DioField Chronicle graliśmy na Switchu. Screenshoty pochodzą od wydawcy.
Ocena
Ocena
The DioField Chronicle mogłoby być konkurencją dla serii Fire Emblem, gdyby nie to, że udaje bardziej złożoną produkcję, niż faktycznie nią jest, i nie oferuje graczowi nic prócz solidnych fundamentów.
Plusy
- ładna i oryginalna oprawa
- dynamiczne potyczki
- liczne opcje rozwoju
Minusy
- brak ciekawych postaci
- nuda fabularna
- dynamiczne potyczki
- ogólna nijakość