The Drifter – recenzja. Małpia Wyspa spotyka „Coś” Johna Carpentera
Nie kojarzę, aby od premiery Return to Monkey Island jakikolwiek inny point’n’click przebił się do świadomości masowego gracza. Mam jednak nadzieję, że The Drifter stanie się chlubnym wyjątkiem od reguły.
Dla jasności: przygodówek dalej powstaje całe mnóstwo, po prostu nie wychodzą one poza niszę zatwardziałych pasjonatów gatunku czy bacznych obserwatorów sceny indie. The Drifter spodoba się i jednym, i drugim, bo zarówno nawiązuje do kultowych tytułów Rona Gilberta, jak i uwspółcześnia formułę rozgrywki za sprawą paru świeżych mechanizmów. I choć za produkcję odpowiada zaledwie kilku developerów z australijskiego studia Powerhoof, tak mówimy o naprawdę poważnym projekcie.
Dzieło powstawało bowiem osiem lat, a jego pomysłodawca – Dave Lloyd – to niejako krzewiciel kultury „wskazywania-i-klikania”, który ma na koncie nie tylko masę pomniejszych produkcji tego rodzaju, ale też uniwersalne oraz popularne narzędzie PowerQuest służące wielu amatorskim twórcom do przygotowywania własnych dwuwymiarowych gier przygodowych. „Włóczęga” to zatem dzieło branżowego weterana, co na każdym kroku widać, słychać i czuć.

Wsiąść do pociągu nie byle jakiego
Przygodę zaczynamy – ni stąd, ni zowąd – w wagonie jadącego pociągu. Nie do końca wiemy, dlaczego nim podróżujemy, w środku znajduje się także podejrzany „trup” o zaskakująco żywym usposobieniu, a zakamuflowani żołnierze nagle otwierają do nas ogień. Bardzo szybko wpadamy w wir enigmatycznej, grindhouse’owej akcji, gdzie rzeczywistość miesza się z halucynacjami, a brutalność i groteska stoją u boku poważnych wątków rodzinnych oraz społecznych.
Zmiksujcie zatem „ejtisowe” science fiction Johna Carpentera (z filmami „Coś” oraz „Ucieczka z Nowego Jorku” na czele) z kinem eksploatacji, którego nie powstydziłby się Robert Rodriguez, ale nie zapomnijcie o czarze i magii przygodówek retro w stylu Małpiej Wyspy ani fantastycznonaukowych traktatach filozoficznych Aleksa Garlanda. Trochę klasy B, trochę poważnej treści, odrobina sytuacyjnego humoru i cała gęstwina tajemnic – oto fabuła The Driftera w pigułce. I choć tu i tam opowieść zdaje się nieco zbyt naiwna lub niewyważona, jako całość dalej się broni.

Od zmierzchu do świtu
We wciągnięciu się w świat przedstawiony pomaga oprawa wizualna, choć zdaję sobie sprawę, że przeciwnicy wszelakiej „pikselozy” wzgardzą tytułem studia Powerhoof już na etapie przeglądania zrzutów ekranu zamieszczonych w niniejszej recenzji. To rzeczywiście pixel art w najczystszej postaci, w którym animacja służąca za imitację mówienia sprowadza się w gruncie rzeczy do tego, że dwa białe kwadraciki zamieniane są co chwilę na kwadraciki czarne.
Jeśli komuś ta umowność nie pasuje, w pełni rozumiem. Mnie jednak urzekła kreatywność i pieczołowitość, z jaką (ręcznie!) zaprojektowano każdą z postaci oraz lokacji, w żadnym też momencie nie odczułem, bym miał do czynienia z produktem tanim. Wszystko stoi tu na najwyższym technicznym poziomie, a na brak detali i spektakularności narzekać nie można.

The Drifter to rozbuchany kolorystycznie wehikuł czasu, który zabiera nas do świata popkultury lat 70. i 80. i w którym nie brakuje takich drobnostek jak realistyczna gra światłem czy wzmagające klimat efekty cząsteczkowe i pogodowe (ach, ten deszcz na cmentarzysku wieczorową porą). Szkoda jedynie, że przygotowanych plansz nie ma aż tak wiele, przez co odwiedzane miejscówki – zależnie od danego aktu – potrafią się powtarzać.
Ów urzekający powrót do przeszłości wzbogaca ścieżka dźwiękowa. Mówiłem już o filmach Carpentera, dlatego teraz dla porównania przywołam jego darksynthową muzykę, która wyraźnie zainspirowała kompozytorów – Mitchella Pasmansa i Louisa Meyera – do elektronicznych eksperymentów mających podbijać mrok, dziwność i wyjątkowość zwiedzanego przez gracza dystopijnego miasta. The Drifter to „indyk” zrealizowany na bogatości również od strony aktorskiej. Nagrane zostały tu wszystkie linie dialogowe, brzmią one przekonująco i profesjonalnie, a charakterystyczny głos zmęczonego życiem protagonisty (mogącego przybić piątkę Harry’emu DuBois) zapamiętam na długo.

Klik: I robisz, co chcesz
No i rzecz chyba dla wielu najważniejsza – jak się w „Tułaczu” wskazuje i klika? Przede wszystkim: wygodnie, instynktownie i swobodnie. Owszem, sterować możemy w sposób klasyczny myszką, ale postacią da się też poruszać za pomocą WSAD albo drążka analogowego. Interfejs na kontrolerze wyświetla się głównie wokół bohatera w formie kontekstowego koła ekwipunku – bardzo intuicyjne i swoją drogą nowatorskie rozwiązanie.
Jeśli chodzi o orędowników tradycyjnych pecetowych metod, i oni na luzie się odnajdą, choć muszę odnotować, że dwa okienka UI – to przedstawiające zdobyte informacje i to stanowiące reprezentację naszego wirtualnego plecaka, w którym nosimy znalezione dobra – nachodzą po części na siebie, przez co przesunięty w konkretne miejsce kursor odpali niekoniecznie pożądany przez nas element interfejsu.

Mów do mnie
Pod kątem czysto gameplayowym mamy jednak do czynienia z bardzo czytelną i zrozumiałą przygodówką, przy której nie musimy polować na piksele w celu znalezienia tego jednego zbawiennego interaktywnego punktu. Ponadto wszystkie zastosowania przedmiotów i rozwiązania łamigłówek wydają się w pełni logiczne – zagadki rozgryzamy metodą dedukcji, a nie nieskończonych prób i błędów, co stanowi raczej rzadkość w gatunku.
W wyciąganiu wniosków, zdobywaniu poszlak i wpadaniu na pomysły pomaga nietypowy system dialogowy, przy którym nie wybieramy konkretnej kwestii, lecz daną cyfrową grafikę oznaczającą konkretny motyw czy wątek. Co oznacza takie rozwiązanie w praktyce? Że jeżeli w bagażniku samochodu znajduje się klucz, to nie da się znaleźć go przez przypadek. Musimy wcześniej porozmawiać z enpecem stojącym obok auta i wybadać, czy wie, co ciekawego może kryć się w pojeździe. Zdobywanie informacji pozwala nam tu więc na dokonywanie określonych akcji, dlatego zawsze warto wypytywać postacie drugoplanowe o co tylko się da.

Zesłaniec przygodówkowego raju
The Drifter działa więc jako pieśń lat minionych, ale zaaranżowana tak, że choć zachowała swój urok, to przy okazji nabrała kolejnych znaczeń i nowocześniejszego brzmienia. Oto przed państwem point’n’click, który hipnotyzuje, zaskakuje i sprawia mnóstwo radości przez całe osiem godzin kampanii fabularnej. Jeśli taki reprezentant gatunku nie odniesie sukcesu na rynku, to strzelam focha. Oczywiście na graczy, nie przygodówki, dlatego apeluję już teraz: sięgajcie do kieszeni i wesprzyjcie ów pełen pasji projekt. Nie pożałujecie.
Ocena
Ocena
John Carpenter i Ron Gilbert mogą być dumni z Dave’a Lloyda. The Drifter stanowi bowiem udane połączenie point’n’clicka w stylu retro z horrorem sci-fi lat 80. A jakie to wszystko paradoksalnie świeże i nowoczesne!
Plusy
- w większości intuicyjne łamigłówki
- oryginalny, graficzny system dialogowy
- pełne i atrakcyjne udźwiękowienie: od aktorstwa głosowego po muzykę elektroniczną
- przepiękny, kolorystycznie wyrazisty pixel art
- scenariusz wypchany tajemnicami do odkrycia
Minusy
- lokacje powtarzające się na przestrzeni kolejnych rozdziałów
- parę wątków fabularnych dałoby się poprowadzić ciekawiej
- drobne problemy z płynnością użytkowania interfejsu
Zacząłem od Disco Elysium, skończyłem w dziennikarstwie growym. Dziś zajmuję się publicystyką w CD-Action, wcześniej pracowałem w podobnym obszarze na łamach GRYOnline.pl. Sławię wszystko, co niezależne, ale bez „The Last of Us” i „Johna Wicka 4” życie straciłoby smak.