The Last of Us Part I – recenzja. Nie no, za tyle to nie
Tak wierny remake pozwala docenić, jak wyjątkowe było The Last of Us. Było. W 2013 roku.
Nie możemy zżymać się na nazewnictwo – nowa wersja TLoU to pełnoprawny remake. Produkcja zbudowana od podstaw na zupełnie nowym silniku zasługuje na to miano. Inna sprawa, że remake remake’owi nierówny i właśnie w tym tkwi cały problem Part I. W zasadności. Istnienie odnowionej wersji Resident Evil 2 nie wzbudza niczyjego sprzeciwu – ponad 20 lat po premierze pierwowzór jest dla dzisiejszego odbiorcy zwyczajnie niegrywalny. Tego samego o The Last of Us powiedzieć nie sposób. Spójrzcie zresztą sami:
zdjęć
Patrząc z perspektywy ostatnich dekad, można przyjąć, że przeskoki technologiczne między generacjami konsol staje się coraz mniejsze. O ile tytuły z pierwszego PlayStation były antykami już w 2006 roku, o tyle w produkcję wieńczącą erę PS3 – a w przypadku remastera rozpoczynającą panowanie PS4 – wciąż można grać bez zgrzytania zębami. Mało tego – w dalszym ciągu broni się ona pod względem graficznym. Dlaczego więc zdecydowano się na odtworzenie TLoU1 na silniku „dwójki”? Z kilku powodów.
A komu to potrzebne?
Nim jednak do tego przejdę, muszę jasno zaznaczyć – pierwotnie nie był to pomysł Naughty Dog. Pewnie nie kojarzycie należącego do Sony Visual Arts Service Group? Nic dziwnego, to zespół z dalszych plansz napisów końcowych wspomagający największe studia przy tworzeniu hitów na kolejne PlayStation. Po latach mrówczej pracy developerzy postanowili „pójść na swoje” i stworzyć coś samodzielnie. Zamiast porywać się jednak na zupełnie nową markę, zaproponowali remake – wybór padł najpierw na Uncharted, a następnie na The Last of Us właśnie.
Problem w tym, że pomimo pierwotnej zgody szefostwo SIE Worldwide Studios nie było przekonane do projektu, a w międzyczasie o VASG upomniała się szara codzienność – musiało pomóc przy szlifowaniu, o ironio, TLoU Part II. Po premierze sequela Naughty Dog zaczęło natomiast angażować się w prace nad Part I coraz bardziej, aż w pewnym momencie przejęło produkcję, sprowadzając pomysłodawców ponownie do roli pomocników.
Wiedząc to wszystko, łatwiej zrozumieć, jak nęcące z perspektywy Druckmanna i spółki wydawało się wydanie pierwszego TLoU w równie dobrej oprawie, co kontynuacja. Z biegiem czasu coraz istotniejszą kwestią w polityce Sony okazało się natomiast otwarcie na rynek PC. I o ile większość exclusive’ów firma mogła wypuścić niemal od ręki na zasadzie zwykłego portu – po uprzednim podbiciu rozdzielczości, dodaniu obsługi ultrapanoram czy dostosowaniu sterowania do klawiatury i myszy – o tyle wydanie zremasterowanej gry z 2014 roku nie wyglądałoby dobrze pod względem PR–owym (szczególnie że mówimy o jednej z pereł w koronie japońskiego giganta). Należało więc dostosować pierwszą część historii Ellie i Joela do dzisiejszych standardów technologicznych. Pal licho grafikę, w tym miejscu dochodzimy do drugiego kluczowego argumentu dla sensowności Part I – opcji ułatwień dostępu, do których przed laty nie przywiązywano tak dużej wagi, jak obecnie. A mało kto w branży podchodzi do tego tematu z równym zaangażowaniem, co Naughty Dog.
O tym jednak nieco później, a teraz zajmijmy się kwestią, z powodu której wszyscy się tu zebraliśmy. Czy ten remake ma sens z perspektywy kogoś, kto zagrał w pierwowzór? Mówiąc krótko: nie za te pieniądze.
Mówiąc dłużej…
Zacznijmy od początku – pierwsze The Last of Us było dla PlayStation 3 tym samym, czym sequel dla PS4. Grą wieńczącą generację i wyciskającą z ustępującej konsoli maksimum możliwości. Kiedy pojawiło się w 2013 roku, zarówno gracze, jak i krytycy okazali się zgodni – oto dzieło wyjątkowe. Dziesiątki sypały się na lewo i prawo, średnia na Metacriticu wyniosła 95/100, a przy zachwytach nad warstwą fabularną problemy gameplayowe i techniczne często zbywano jeśli nie milczeniem, to stwierdzeniem, jakoby były nieistotne dla odbioru całości. Wyjątkowo srogi, na tle reszty branży, dla Naughty Dog okazał się natomiast enki, który wystawił grze „zaledwie” 8+, co argumentował tak:
The Last of Us to znakomicie wyreżyserowany film, któremu w jakości ustępuje „tylko” kompetentna, powoli rozkręcająca się rozgrywka. W swojej konstrukcji jest nieodmiennie powtarzalne – eksploracja, starcie, cutscenka i w koło Macieju.
I nie da się ukryć, że już w 2013 roku w warstwie gameplayowej TLoU nie było niczego wyprzedzającego swoje czasy. Podobnie zresztą jak w przypadku Part II, które przyjęty przez serię schemat doprowadziło niemal do perfekcji, ustalając wprawdzie standardy jakości i dopracowania, ale pod żadnym pozorem nie wprowadzając przełomowych zmian.
Niemniej, choć z perspektywy całego gatunku może to brzmieć zabawnie, możliwość skakania, robienia uników, czołgania się, używania lin czy tworzenia tłumików dodała zabawie głębi. Głębi, której boleśnie brakuje w remake’u. Wierność pierwowzorowi to w założeniu nic złego, jednak nie sposób nie odnieść wrażenia, że twórcy, zamiast budować na fundamencie gameplayowym TLoU2, zrobili krok wstecz i zaoferowali nam rozgrywkę sprzed niemal dekady po nieznacznym liftingu. Wprawdzie wciąż gra się przyzwoicie, ale jest to raczej dowód na to, jak dobrze trzyma się pierwowzór.
Nie zmienia to faktu, że gdyby w 2020 TLoU2 oferowało identyczne rozwiązania gameplayowe, co dzisiaj remake, to uznane zostałoby za przestarzałe. I o ile rozumiem potrzebę graficznego odtworzenia gry od zera na nowym silniku, o tyle w moim odczuciu to na rozgrywce stempel czasu odbił się najmocniej. Tym bardziej szkoda, że zostało to w dużej mierze zignorowane. Wprawdzie twórcy chwalą się nową AI przeciwników oraz kompanów, jednak są to rzeczy, których w ferworze walki zwyczajnie się nie zauważa. Podobnie jest w przypadku zmian w budowie poziomów – ich pierwotna struktura została zachowana, przemodelowano tylko niektóre pomieszczenia. Konkluzja pozostaje wciąż ta sama – gra się w to niemal identycznie jak przed laty.
Jestem u siebie
Zazwyczaj, gdy mierzę się z czymś do recenzji, co chwilę pauzuję, by zapisać jakieś spostrzeżenie. Przez większość pierwszego podejścia do Part I po prostu… grałem. Wiedziałem, co czeka mnie za chwilę, wiedziałem, ile jeszcze przede mną. Nic na przestrzeni 15 godzin nie zaskoczyło mnie w choćby najmniejszym stopniu, miałem wrażenie, jakbym wrócił po wielu latach do domu rodzinnego. Wchodzę, rozglądam się – wszystko po staremu. Ta sama meblościanka w pokoju, ta sama jabłonka w ogrodzie, a na niej te same cierpkie papierówki. I choć świat poszedł do przodu, to tutaj jestem najbardziej u siebie. Za wywołanie tego uczucia należy się Naughty Dog pochwała i nagana zarazem. Bo identyczne doświadczenia towarzyszyły mi, gdy po przejściu remake’u zacząłem grać w pierwowzór. A kiedy odpaliłem obie wersje (Part I na PS5, remaster na PS4), przechodziłem kolejne etapy i oglądałem jednocześnie cutscenki, nie miałem już wątpliwości, że dostajemy to samo w nowej oprawie. Inna sprawa, że audiowizualia w TLoU z 2014 roku nie zestarzały się do tego stopnia, by wymagały jak najszybszego odświeżenia. Gra po tych wszystkich latach wciąż cieszy oko.
Nie ma co sobie jednak mydlić oczu: remake jest ładniejszy pod każdym względem(*). I rzeczywiście dzięki dużo bardziej zaawansowanym animacjom twarze postaci lepiej wyrażają emocje. Weźmy choćby Tess, która w końcu nie ma maski typowej twardej babki. Zmarszczki, mimika, spojrzenie – to wszystko wskazuje na zmęczoną życiem kobietę, a jednocześnie nie umniejsza jej sile. Sprawia natomiast, że jest dużo bardziej ludzka. I choć opowieść na tym zyskuje, to wszystkie niedostatki tej natury w pierwowzorze były niwelowane przez fenomenalne aktorstwo Annie Wersching, Troya Bakera czy Ashley Johnson. Do tego stopnia, że gdybym poznał historię TLoU jedynie w formie słuchowiska, nie wiem, czy wiele bym stracił.
(*) Choć istnieje opcja 4K, większość czasu w Part I grałem w rozdzielczości 1440p, gdyż tylko wtedy można liczyć na 60 (a nawet więcej) fps-ów. Ostrzejsze tekstury nigdy nie będą wystarczającą rekompensatą za obcięcie klatek na sekundę do zaledwie 30. Szczególnie że w trybie jakości momentami zdarzały się drobne spadki poniżej tej wartości.
Mistrzowie w swoim fachu
Nie chcę umniejszać jednak pracy animatorów, przed którymi chylę czoła. Podobnie jak przed osobami odpowiedzialnymi za warstwę dźwiękową – 3D audio robi kolosalną różnicę podczas gry na słuchawkach i pozwala wychwycić skąd nadbiega przeciwnik lub po prostu podziwiać otaczające nas dźwięki (rozpadających się budynków, opustoszałego miasta czy rwącego potoku). Producenci zadbali również o drobne rzeczy, momentami niemal niezauważalne, ale budujące klimat świata przedstawionego: padający deszcz delikatnie „muska” wibracjami trzymające pada dłonie, możemy poczuć pod palcami sierść głaskanego zwierzęcia, a każda broń cechuje się innym oporem na spustach (co na PS5 jest już standardem).
Wszelkie możliwe nagrody ponownie należą się Naughty Dog za opcje ułatwienia dostępu. Już przy okazji TLoU2 w znacznym stopniu niwelowały one przeszkody i pozwalały grać niemal każdej osobie, niezależnie od stopnia niepełnosprawności, a teraz studio poszło o krok dalej. Za sprawą technologii haptycznej w DualSensie osoby głuche mogą „usłyszeć” dialogi – tonację głosu, jego natężenie oraz barwę poczują za sprawą zniuansowanych wibracji. To najbardziej nextgenowa funkcja, z jaką do tej pory zetknąłem się na obecnej generacji konsol. Nie zapomniano również o niewidomych – zatrudniono zewnętrzną firmę, która przygotowała pełną audiodeskrypcję przerywników filmowych (również w języku polskim!).
Dodatkowo naprawdę postarano się, by osoby zaznajomione z pierwowzorem chociaż rozważyły kupno Part I. Mamy więc kilkanaście trybów renderowania obrazu, skórki dla głównych bohaterów, tryb permadeath oraz przeznaczony do speedrunów. Istnieje również możliwość włączenia komentarza reżyserskiego podczas cutscenek, a także obejrzenia dokumentu na temat produkcji pierwowzoru (warto nadmienić, że pierwszy wspomniany materiał był już, choć w nieco innej formie, obecny w remasterze, a oba są dostępne od lat na YouTubie: KLIK i KLIK). To jednak niewiele, szczególnie biorąc pod uwagę wycięcie trybu multiplayer oraz cenę gry (330 zł).
Nie no, za tyle to nie
Niemniej w moim odczuciu sama warstwa audiowizualna robi różnicę. Jednocześnie nie mam problemu z tym, że cała reszta pozostała niemal nienaruszona. Wszak wszystkie czynniki, które sprawiły, że TLoU jest jednym z najlepiej ocenianych tytułów w historii, wciąż odgrywają swoją rolę w wyjątkowości tej opowieści: świetnie rozpisana fabuła i dialogi, kunszt aktorski Bakera i Johnson, poruszająca do głębi muzyka Gustava Santaolalli. Rozgrywka próbę czasu przetrwała najgorzej, jej ograniczenia są jednak do przełknięcia.
Po co więc ten remake? Za jakiś czas trafi po raz pierwszy na pecety i jego istnienie będzie miało zdecydowanie więcej sensu. Posiadaczom PlayStation 5 mogę jednak Part I polecić tylko, jeśli nigdy wcześniej nie grali w pierwowzór. Czeka na was piękna przygoda, moi drodzy. Co z całą resztą? Gdybym był na waszym miejscu i głosował własnym portfelem, poczekałbym parę lat, aż Part I wyraźnie stanieje. Wszak niczego nie tracicie – już znacie tę historię. Do ekipy Naughty Dog chciałbym skierować natomiast tylko jedno zdanie, które jest jej bardzo dobrze znane:
I guess no matter how hard you try, you can’t escape your past.
Dlaczego? Twórcy stali się zakładnikami własnego kunsztu. Po spędzeniu z grą kilkudziesięciu godzin i dogłębnym porównaniu jej z remasterem mam bowiem tylko jedną, dość oczywistą i mało odkrywczą, refleksję – zbyt wcześnie na ten remake. Pomimo upływu lat pierwowzór wciąż trzyma się bardzo dobrze i wolałbym, by studio zajęło się nowym projektem, a nie odświeżało coś, co tego odświeżenia nie potrzebuje.
zdjęć
Pamiętajmy jednak, że jakkolwiek sensowność zakupu nowego TLoU na PS5 za pełną cenę jest niewielka, to za kilka lat będziemy cieszyć się, gdy jedna z najlepszych gier poprzedniej dekady w odnowionej, świetnej oprawie audiowizualnej trafi w końcu do PS Plusa. I stąd taka, a nie inna ocena – nie mam bowiem wątpliwości, że odpalenie The Last of Us Part I jest najlepszym sposobem, by poznać (lub przypomnieć sobie) historię Ellie i Joela.
W The Last of Us Part I graliśmy na PS5.
Ocena
Ocena
The Last of Us Part I to najlepszy możliwy sposób na przeżycie historii opowiedzianej po raz pierwszy w 2013 roku. Biorąc jednak pod uwagę, że pierwowzór bardzo dobrze wytrzymał próbę czasu, trudno usprawiedliwić wydanie remake’u tak szybko. A już na pewno nie w takiej cenie.
Plusy
- najlepszy sposób, by obcować z TLoU
- genialne opcje ułatwień dostępu
- wygląda niemal tak dobrze, jak TLoU2
- to wciąż ta sama historia
- to wciąż ta sama muzyka…
- …z jeszcze lepszym audio
- sporo dodatkowej zawartości
Minusy
- nie no, za tyle to nie
- to wciąż ten sam gameplay, co w 2013 roku
- okrojenie remake’u z trybu multi
- drobne błędy
Czytaj dalej
W CD-Action jestem od 2016 roku, wcześniej publikowałem m.in. w Przeglądzie Sportowym. W redakcji robiłem chyba wszystko – byłem sprzętowcem, prowadziłem działy info i zapowiedzi, szefowałem newsroomowi, jak i całej stronie. Następnie bezpieczną przystań znalazłem w social mediach, którymi zajmowałem się do końca 2022 roku, gdy odszedłem z CDA. Nie przestałem jednak pisać – wciąż możecie mnie więc czytać: zarówno na stronie www, jak i w piśmie.