3
8.05.2022, 10:00Lektura na 6 minut

The Stanley Parable: Ultra Deluxe – recenzja. Gra jedyna w swoim rodzaju

Stanley miał szalenie monotonną pracę, w której nic nie mogło go zaskoczyć. Komuś innemu wydawałaby usypiająco nudna, ale nie jemu. Stanley bardzo sobie cenił taki stan rzeczy, więc nigdy się nie spóźniał, z samego rana siadał w biurze numer 427 i wciskał przyciski w określonej kolejności. Do czasu.

Pewnego dnia coś się zmieniło. Stanley wbił ślepia w monitor, na którym uparcie migotał zielony kursor. I nic więcej. Żadnych wytycznych, instrukcji, poleceń. Podobna sytuacja nigdy wcześniej nie miała miejsca, więc Stanley zrobił jedyną rzecz, która przyszła mu do głowy – oderwał się od krzesła i wyszedł z biura. Możecie sobie wyobrazić, jak bardzo się zdziwił, gdy korporacyjny moloch, gdzie od lat pracował, okazał się całkowicie pusty. Za ustawionymi w równych rzędach biurkami nie siedziała armia identycznie ubranych krawaciarzy, w klaustrofobicznie ciasnych pomieszczeniach nie krzątało się kierownictwo wyższego szczebla, a z plątaniny korytarzy nie dochodził stukot obcasów kobiet wciśniętych w ołówkowe spódnice. „Co się tu wyrabia?”, pomyślał Stanley i ruszył przed siebie.


Kevan wszechwiedzący

The Stanley Parable to bardziej narracyjny eksperyment niż gra w sensie ścisłym, klasycznej rozgrywki nie ma tu bowiem zbyt wiele. Nasza aktywność ogranicza się do chodzenia i okazjonalnego wciśnięcia jakiegoś przycisku, to jednak wystarczyło, by stworzyć jednego z najbardziej nietypowych i nowatorskich indyków ostatniej dekady. Czym ta skromna produkcja ujęła cały branżowy świat, że spłynął na nią deszcz wysokich not i pochwał?

The Stanley Parable: Ultra Deluxe
The Stanley Parable: Ultra Deluxe

Wspomnianą narracją właśnie. Bohaterem pierwszego planu jest Stanley, którego poczynaniami kierujemy, ale rola mistrza ceremonii, ba – niemal Boga kreującego rzeczywistość – przypadła narratorowi. Dodam też, że całość nie byłaby tak spójna i przekonująca, gdyby nie fenomenalna praca Kevana Brightinga – aktor użyczający w grze swego głosu włożył w ten projekt masę emocji i serca. Słowa uznania należą się również autorom scenariusza – monologi narratora, choć niebywale dowcipne i błyskotliwe, potrafią sprawić, że przystaniemy na moment i zastanowimy się nad sensem usłyszanych słów czy koniecznością podjęcia kolejnych kroków.

Jak właściwie wygląda to w praniu? Narrator nie tylko ze swadą opowiada i komentuje na bieżąco nasze poczynania, nierzadko śmiejąc się z nas czy kpiąc, ale też wyprzedza fakty, sugerując tym samym, w którą stronę pójdzie bohater, które drzwi wybierze, który przycisk wdusi. To znaczy… w którą stronę my pójdziemy, które drzwi wybierzemy, który przycisk wdusimy. Oczywiście szybko odkrywamy, że wcale nie musimy go słuchać i możemy zrobić coś na przekór, bo gra pozwala na bunt i do bliżej nieokreślonego celu prowadzi różnymi ścieżkami. Wtedy jednak narrator zgrabnie dopasuje swą opowieść do aktualnych wydarzeń, co więcej, umotywuje w ten czy inny sposób nasz wybór.

The Stanley Parable: Ultra Deluxe
The Stanley Parable: Ultra Deluxe

Zrób to inaczej, to też przewidziałem

Z pozoru gra może się wydać krótka, ale jednorazowe przejście wcale jej nie kończy. Niczym w osobliwej wersji „Dnia świstaka” cała opowieść bardzo szybko się zapętla, wielokrotnie wracamy do punkt startu, a za każdym razem w budynku coś się zmienia – to układ biur się nie zgadza, to lądujemy tam, gdzie trafić nie powinniśmy. Czasem błądzimy w labiryncie korytarzy, bo nagle wszystkie drzwi stanęły otworem, kiedy indziej do celu prowadzi nas wymalowana na ścianach i podłodze gruba żółta linia. Koniec końców wszystko mocno wariuje, układ pomieszczeń przeczy prawom fizyki, bohater zaczyna mieć wrażenie, że śni, bo rzeczywistość wymyka się próbom racjonalnego wyjaśnienia.

The Stanley Parable: Ultra Deluxe
The Stanley Parable: Ultra Deluxe

The Stanley Parable mówi też, niejako przy okazji, o czymś niezwykle istotnym, szczególnie dla nas – graczy. Jesteśmy niewolnikami schematów, niczym inżynier Mamoń lubimy te melodie, które już znamy, czy to z sentymentu, czy zwykłej wygody. Gra w przewrotny sposób pokazuje, że wybory w grach to zawsze iluzja, nasze decyzje i kroki z konieczności musiały zostać przewidziane przez twórców, sami gracze zaś, często nieświadomi, działają automatycznie jak zaprogramowani. Bo tak trzeba, bo wydaje się nam, że tak należy zrobić, bo – z jeszcze bardziej prozaicznego powodu – czasem po prostu nie ma innego wyjścia. Oczywiście były już gry podejmujące ten sam temat, pamiętamy chociażby fabularny zwrot w finale pierwszego BioShocka. Tyle że tam motyw sprowadzono do jednego kulminacyjnego punktu, tu z kolei całość została podporządkowana pewnej idei, przez co efekt jest bardziej wyrazisty.

The Stanley Parable: Ultra Deluxe
The Stanley Parable: Ultra Deluxe

Powrót po latach

Odświeżona edycja wzbogaca znany już świat gry o dodatkowe lokacje, wątki i rzecz jasna nieznane wcześniej linie dialogowe, finalnie zaś prowadzi do nowych zakończeń. Byłem pewien, że bonusową zawartość uda się zaszyć w grze na tyle sprawnie, by wydawała się jej nierozerwalną częścią. Twórcy zrobili jednak coś więcej – poszerzyli swój panel dyskusyjny, poruszając szereg nowych zagadnień i piętnując branżowe patologie. Wymierzyli kilka celnych prztyczków, kpiąc z mody na rozmaite reedycje Super Hiper Ultra Deluxe, w których pazerne studia trwonią zdobyte wcześniej zaufanie, wydając lichy kontent bonusowy. Tu symbolizowany początkowo przez „The Jump Circle”, czyli okrąg, gdzie możemy skakać, zupełnie bez celu i tylko określoną liczbę razy.

Oczywiście taki stan rzeczy mocno rozczarowuje, więc o lepszy kontent musiał zadbać sam narrator, budując swego rodzaju muzeum, które kompletnie niczemu nie służy (poza wspominaniem jak dobra była wersja z 2013 roku). Celebruje się tam pamiątki z oryginalnej gry, szczególnie nietypowe i charakterystyczne osiągnięcia (Nie graj przez 5 lat!) czy najbardziej pochlebne branżowe recenzje, które mają być dowodem na to, że dobre produkcje nie potrzebują wznowień i dodatków kosmetycznych. Ba, znalazło się nawet miejsce, by skomentować steamowe bagienko i zacytować kilka negatywnych opinii samych graczy, co oczywiście wywołuje u narratora ogromne oburzenie, ale koniec końców prowadzi do świeżego spojrzenia i krytycznych wniosków.

The Stanley Parable: Ultra Deluxe
The Stanley Parable: Ultra Deluxe

Jedna na milion

Później trafiamy między innymi do świata… The Stanley Parable 2 (a przynajmniej jej wczesnego konceptu pełnego idiotycznych, ale niezmiennie zabawnych pomysłów), bo któż chciałby tracić czas przy jakimś śmiesznym Ultra Deluxe, skoro może go trwonić przy pełnoprawnej kontynuacji? To oczywiście nie wszystkie niespodzianki przygotowane przez twórców – nowej zawartości jest naprawdę sporo, a całość prezentuje niezwykle wysoki poziom. Producenci ponownie burzą czwartą ścianę, robią to wielokrotnie, zawsze dowcipnie, zawsze zaskakująco. Jaki jest więc efekt końcowy? Ano taki, że teraz gra jest znacznie dłuższa, wydaje się też bardziej kompletna, bo komentuje naszą branżę w szerszym kontekście.

The Stanley Parable: Ultra Deluxe
The Stanley Parable: Ultra Deluxe

The Stanley Parable ponownie mnie oczarowało swoją metanarracją i ciągłym igraniem z graczem. Mimo upływu lat produkcja absolutnie nic nie straciła ze swej świeżości, a jej najbardziej pretensjonalnym elementem okazuje się sam podtytuł – nie wątpię, że wybrany celowo i w pełni świadomie. To gra mądra i przemyślana w najdrobniejszym szczególe, a do tego szalenie zabawna. Takich nigdy dość, więc polecam z całego serca.

Ocena

The Stanley Parable: Ultra Deluxe to gra, w której niewiele jest samej gry, ale paradoksalnie – a może właśnie dzięki temu – tak wiele o innych grach i samych graczach mówi. Fantastyczny i nietuzinkowy projekt, teraz w bogatszej i dłuższej wersji.

9
Ocena końcowa

Plusy

  • fantastyczna narracja i genialny w tej roli Kevan Brighting
  • dowcipna, przemyślana i mądrze zaprojektowana 
  •  igra z graczem, mówiąc wiele o jego przyzwyczajeniach
  • w zabawny sposób piętnuje branżowe patologie
  • nowe wątki i lokacje są wyśmienite…
  • …i doskonale wzbogacają wcześniejsze doświadczenie

Minusy

  • na upartego – mało gry w grze


Czytaj dalej

Redaktor
Eugeniusz Siekiera

Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.

Profil
Wpisów117

Obserwujących21

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze