W końcu powiew świeżości! Pacific Drive to wielogatunkowa jazda postapo [RECENZJA]
Pacific Drive to antyteza klasycznej gry o kierowaniu samochodem, roguelite rezygnujący z tiktokowego tempa oraz survival gruchocący kości i wyciskający energię życiową. Tak błyskotliwie i szczegółowo zaprojektowanych produkcji nigdy za wiele.
Żadni tam szybcy i wściekli. Metodyczność, skupienie i spokój – tylko to was uratuje w Pacific Drive. Nie dajcie się więc zwieść spektakularnym zwiastunom, w których pędzący przez lasy samochód otaczają smugi różnokolorowego światła i kuliste wyładowania elektryczne. Co prawda i auto odgrywa w tej produkcji ważną rolę, i towarzyszące nam po drodze zjawiska atmosferyczne, ale ani to wysokooktanowa wyścigówka, ani nawet typowy roguelite (bo akurat ten podgatunek stawia zwykle na dynamizm, szybkość i migawkowość, spójrzcie choćby na Hadesa).
Mowa w gruncie rzeczy o powolnym „rogalu”, który na pierwszym miejscu stawia aspekt surwiwalowy. I choć przetrwać w tej przeklętej amerykańskiej zonie niezwykle trudno, z dużą motywacją podchodzi się do każdej próby przeżycia, będąc cały czas świadomym oryginalności dzieła oraz dając się bezlitośnie wciągnąć w gameplayową pętlę.
Bezsenność w Seattle
Pacific Drive zabiera nas do postapokaliptycznego Wybrzeża Północno-Zachodniego, a konkretniej do Olimpijskiej Strefy Wykluczenia – epicentrum naukowo trudnych do sklasyfikowania zdarzeń, które nie śniły się fizykom kwantowym nawet w największych koszmarach. Okoliczne tereny dręczone są przez kilkadziesiąt różnych anomalii zagrażających bezpośrednio życiu człowieka. Jedyną deską ratunku przed nimi okazują się blachy naszego auta. Co prawda podatne na kwaśne deszcze i koniec końców zniszczalne choćby przez sejsmiczne wstrząsy, ale na pewno trwalsze od skóry i kości.
Naszym zadaniem jest więc znalezienie sposobu na ucieczkę, a przy okazji dowiedzenie się, co stoi za tymi wydarzeniami i jaki wpływ na nie miała ludzkość. Fabułę odkrywamy jednak za sprawą pozostawionych dokumentów i nagrań, główny wątek, w kontekście dialogów, rozgrywa się zaś tak naprawdę w urządzeniu telekomunikacyjnym, bo w słuchawce usłyszymy kilka powiązanych ze sobą postaci. Początkowo służą nam jako drogowskazy, ale potem paplają o rzeczach kompletnie nieinteresujących w porównaniu z akcją, w której bierzemy udział za kierownicą. Historia nie potrafi przyciągnąć uwagi, dając się całkowicie odsunąć na bok na rzecz hipnotyzującej rozgrywki.
Tylko ja i mój garaż
Dlatego też na gameplayu się skupmy, bo okazuje się naprawdę rozbudowany, zniuansowany i wymagający. Choć akurat założenia zabawy są proste. Ta podzielona zostaje na dwie części: przygotowanie pojazdu do podróży (konstrukcja części zamiennych, napełnienie baku, naprawa, spakowanie narzędzi pomocnych w terenie, wyłapanie poszczególnych usterek samochodu) oraz samą jazdę po Kaskadii (docieranie z punktu A do punktu B, zbieranie surowców, poznanie okolicznej „flory” i „fauny”).
Za zebrane materiały dopakowujemy swoją terenową furę, a także odblokowujemy ulepszenia całej bazy wypadowej. Możliwości rozwoju mamy całą masę i aż żal byłoby wszystkie zdradzać, bo często potrafią pozytywnie zaskakiwać i dokładać kolejne cegiełki do rozgrywki. Dla przykładu, po kilkunastu godzinach przygody odblokowałem nowe stanowisko, pozwalające zwiększać szybkość ruchu mojej postaci lub jej odporność na konkretne efekty. Nie odniosłem jednak wrażenia, że muszę wyposażyć garaż, auto i bohatera we wszystkie możliwe bajery, aby czuć się odpowiednio przygotowany do eskapad, a grę da się spokojnie przejść, wykorzystując jedynie część z oferowanych przez twórców mechanizmów i systemów. Bardzo elastyczny i dający swobodę gameplay, ot co.
Co prawda nie wszystko zostało tu odpowiednio zbalansowane. W pierwszych godzinach niezwykle męczyłem się w trakcie jazdy na zwykłych zapasówkach, a po wytworzeniu opon offroadowych niestraszne były mi nawet te najbardziej grząskie drogi. Z jednej strony czułem więc satysfakcję i progres, z drugiej absolutnie nie miałem potrzeby testowania innych rodzajów ogumienia, a trochę ich jeszcze w warsztacie dało się znaleźć. A to tylko jeden z takich przypadków. Ustalenie optymalnego dla siebie buildu auta na pewno daje radochę, ale krótkoterminową, zwłaszcza jeśli kilka misji z rzędu nie czuje się potrzeby odpicowania bryki. Xzibit nie byłby zadowolony. Trzeba więc liczyć, że przyszłe aktualizacje uczynią niektóre narzędzia i części bardziej kuszącymi opcjami.
W ciemność
Kiedy już spędzi się cenne minuty na dokręcaniu śrub i szlifowaniu blach, przychodzi pora na prawdziwy czelendż. Zaczyna się niepozornie. W trakcie pierwszych przejazdów zobaczy się co najwyżej lewitujące kamienie albo strzelający prądem słup na uboczu. Takie dziwności idzie jednak z łatwością zauważyć i ominąć. Z czasem robi coraz trudniej. Oto bowiem nad maską samochodu pojawia się robot, który ciągnie pojazd przyssawką za sobą, przy okazji obijając kadłub o drzewa. Mało? Na ulicy stoją manekiny – jeśli w nie wjedziemy, uruchomimy wybuchową reakcję łańcuchową, a jeśli je ominiemy, nagle zmaterializują się w innym miejscu.
Z godziny na godzinę będzie coraz gorzej, a anomalii namnoży się jak grzybów po deszczu. Zaczniemy mijać kwasowe wulkany, do drzwi przykleją się pasożytnicze organizmy, a trudne do zauważenia gejzery wystrzelą pojazd w powietrze. To wszystko dzieje się w dodatku w niesprzyjających warunkach pogodowych, a rozświetlone słoneczkiem równiny są widokiem zdecydowanie najrzadszym. Spowite gęstą mgłą doliny, pokryte nieprzenikalną czernią głusze, szalejące burze z piorunami uderzającymi w bagażnik czy jeszcze bardziej ekstremalne i znamienne dla postapokalipsy obrazy – to w Pacific Drive meteorologiczna norma.
Czytaj dalej
Zacząłem od Disco Elysium, skończyłem w dziennikarstwie growym. Dziś zajmuję się publicystyką w CD-Action, wcześniej pracowałem w podobnym obszarze na łamach GRYOnline.pl. Sławię wszystko, co niezależne, ale bez „The Last of Us” i „Johna Wicka 4” życie straciłoby smak.