Where Winds Meet nie jest grą MMORPG – to darmowy, ale niedogotowany erpeg [RECENZJA]

Where Winds Meet nie jest grą MMORPG – to darmowy, ale niedogotowany erpeg [RECENZJA]
Jakub "Jaqp" Dmuchowski
Tętniący życiem otwarty świat, dynamiczny system walki z parowaniem oraz kreator postaci umożliwiający stworzenie alter ego Johna Ceny, a wszystko to w jedynej uczciwej cenie, czyli za darmo. Choć Where Winds Meet rzeczywiście robi wrażenie, tak pola do poprawy w praktycznie każdym obszarze gry jest aż nadto.

Where Winds Meet przykuło moją uwagę jeszcze przed premierą, kusząc wycieczką na X-wieczny Wschód, stylistyką wuxia (wywodzący się z Chin gatunek fikcji traktujący o perypetiach starożytnych mistrzów sztuk walki) i potyczkami rodem z Sekiro: Shadows Die Twice. Nie zaprzeczę, że zarówno te elementy, jak i wiele innych podpatrzonych u konkurentów rzeczywiście wylądowały w produkcji Everstone Studio. Problem w tym, że recenzowany tytuł nie do końca ma na siebie pomysł i chce być dobry we wszystkim, przez co paradoksalnie nie wyróżnia się szczególnie na żadnej płaszczyźnie.

To inna gra

Zacznijmy od najważniejszego, czyli od rozwiania wątpliwości dotyczących gatunku. Wbrew powielanym w różnych miejscach informacjom Where Winds Meet nie jest grą MMORPG, a przynajmniej nie w klasycznym rozumieniu tego pojęcia. Bawić możemy się całkowicie samotnie, tryb multi traktując jedynie jako dodatek i okazjonalnie korzystając z niego celem uzyskania wsparcia podczas męczących walk z bossami. Jeśli miałbym porównać twór Everstone do innej produkcji, wskazałbym… Genshin Impact. Oba tytuły są w zasadzie bezpłatnymi erpegami z otwartym światem, niemniej Where Winds Meet znacznie bardziej stawia na akcję i widowiskowość.

System walki stanowi jedną z największych zalet azjatyckiego erpega, choć boli fakt, że lwia część starć sprowadza się do okładania grup nienaturalnie wytrzymałych przeciwników. Ataki z wykorzystaniem różnych broni, takich jak podwójne miecze, wachlarze, włócznia, a nawet parasolka, wyglądają świetnie, niemniej przez pokaźne zasoby zdrowia wrogów zdają się pozbawione wagi. Ot, nasz heros napastuje niemilca przerośniętą wykałaczką, a ten jak gdyby nigdy nic kontynuuje naciąganie łuku. Problem jeszcze bardziej pogłębia duża powtarzalność starć. Pierwszy akt sprowadza się do ubijania w kółko tych samych bandytów, bo twórcy przygotowali trzy modele postaci na krzyż. Nawet wyczyszczenie klasztorów, nagradzające nas przedmiotami i wymagające wykorzystania odnawiającej się z czasem energii, w każdym z przetestowanych przeze mnie przypadków zakończyło się walką z identycznym bossem, różniącym się od poprzednika jedynie imieniem.

Abstrahując od wspomnianego problemu schematyczności, wymiany ciosów zdecydowanie potrafią dostarczyć frajdy, szczególnie w trakcie wyreżyserowanych misji fabularnych. Celem przetrwania musimy skupić się nie tylko na ofensywie, ale i defensywie. Pomóc w tym mogą uniki oraz parowanie, które to, jeśli zostało przeprowadzone poprawnie, pozwala dodatkowo zbić pasek postury przeciwnika i wyprowadzić miażdżący kontratak. Uzupełnieniem arsenału są zarówno umiejętności przypisane do broni, jak i uniwersalne sztuczki pokroju rzutu wrogiem w technice tai chi podpatrzonej u niedźwiedzia lub uderzenie ciałem o ziemię wyuczone poprzez obserwację żaby. Zdolności nie brakuje, a ich odkrywanie stanowi jeden z ciekawszych elementów rozgrywki. Szkoda, że natłok aktywności i mechanizmów potrafi dezorientować nawet po kilkunastu godzinach zabawy.

Poplątanie z pomieszaniem

Jeśli sądzicie, że Where Winds Meet powstało z myślą o komputerach i konsolach, to poczuwam się do wyprowadzenia was z błędu. Mimo że tytuł na tych platformach działa i wygląda przednio, w oczy kłuje to, iż ewidentnie został skrojony pod smartfony. Za szczególnie problematyczne uważam menu tonące w zakładkach, ikonach i powiadomieniach. Te ostatnie potrafią zagracać ekran nawet podczas gry, skutecznie odwracając uwagę od świeżych i istotnych w danym momencie komunikatów. Przekradając się przez jaskinię pełną wrogich wojowników, naprawdę nie interesuje mnie to, że w trakcie bitki mającej miejsce kilkadziesiąt minut temu przypadkiem zniszczyłem beczkę należącą do kupca i powinienem odpracować szkody. Plusem jest, iż opisywany tytuł pozwala wyłączyć większość wskaźników podczas eksploracji, co nieco ratuje sytuację.

Dosłownie każda czynność, czy to zmasakrowanie potężnego wroga, pogłaskanie kota, czy też podrapanie się po tyłku, zazwyczaj kończy się mimowolnym zaliczeniem co najmniej kilku wyzwań, oferujących w zamian pożałowania godne nagrody. Złapałem się na tym, że po godzinie gry mogę spędzić nawet 10 minut na skakaniu z zakładki do zakładki i odhaczaniu kolejnych pozycji, aby tylko pozbyć się natrętnej, czerwonej kropki. Żeby nie było najmniejszych wątpliwości: to celowy zabieg ze strony twórców, powszechnie stosowany w mobilkach, służący utrzymaniu użytkownika jak najdłużej przed wyświetlaczem i wciągnięciu go w pętlę nieskończonej gratyfikacji.

Za darmo to i ocet słodki

Jako domorosły fan cyferek nie mogłem nie sprawdzić, jak twór Everstone Studios wygląda od matematycznej strony. Już na dzień dobry moc protagonisty (albo protagonistki, kreator postaci pozwala dać upust fantazji, acz i w nim są rażące braki, jak niemożność dostosowania koloru włosów) liczy się w tysiącach, a jednak ulepszanie zdolności nierzadko zwiększa zadawane nimi obrażenia o… setną część procenta. Rozumiem, że Where Winds Meet stawia na zabawę trwającą nie dziesiątki, tylko wręcz setki godzin, lecz ciułanie materiałów tylko po to, aby podnieść „wysokość” wyrządzanych szkód ze 144,21% do 144,28%, jest, przynajmniej w moim odczuciu, niezbyt śmiesznym żartem.

Bolączek trapiących recenzowaną produkcję znajdzie się o wiele więcej, a niektóre dają się we znaki w bardziej bezpośredni sposób. Jeden z napotkanych w otwartym świecie bossów postanowił w trakcie pojedynku samodzielnie opuścić arenę, dzięki czemu zregenerował wszystkie utracone punkty życia i powrócił do walki w pełni sił. Zaiste, sprytna taktyka – szkoda jedynie, że nie działa w przypadku gracza. Większość ataków, choć wizualnie prezentuje wysoką klasę, ma nietypowy zakres wykrywania kolizji, a parowanie nierzadko jest utrudnione przez towarzyszące ciosom efekty i rozbłyski. Czasem trudno oszacować, czy sięgnie nas broń bandziora, czy jedynie podążająca za nią poświata.

Mimo wszystko Where Winds Meet ma jedną konkretną zaletę, czyli cenę – a dokładniej jej brak. Jak na darmową produkcję, nie daje powodów do narzekania na dostępną zawartość. Jeśli znudzi nam się samotne przemierzanie Chin, możemy zgrupować się z innymi graczami i wspólnie stawić czoła potężnym wrogom. Ba, w tytule znalazł się nawet system randek, acz ze względu na rozgrywkę w skórze kobiecej postaci postanowiłem profilaktycznie powstrzymać się od sprawdzenia go w akcji. Prócz tego umilić zabawę mogą zagadki i wyzwania stawiane przez tajemniczego kota, szukanie skarbów, wypełnianie zadań pobocznych, a sam wątek główny, choć momentami serwujący dialogi trącące żenadą do tego stopnia, że przyćmiewają twórczość scenarzystów BioWare’u i Ubisoftu, zaskakująco dobrze trzyma się kupy.

Czy poleciłbym Where Winds Meet? Odpowiedź brzmi: to zależy (głównie od wolnego czasu, jakim dysponujemy). Jeśli liczymy, że wystarczy poświęcić kilka godzin na to, aby zaznajomić się z grą, to jesteśmy w błędzie – taki okres nie wystarczy nawet do liźnięcia większości mechanik. W ogólnym rozrachunku najlepiej będą bawić się osoby, które potraktują tę produkcję jako drugą pracę, lub ci, którym nie przeszkadza zagrywanie się w jeden tytuł przez długie tygodnie. Co istotne, bawić można się bez wydania złamanego grosza, niemniej ceny mikrotransakcji potrafią iść w tysiące złotych. Nie ma więc co liczyć na tanie „kulki” i szybkie zdobycie wymarzonych ciuszków – w tym przypadku gacha nie wybacza.

W Where Winds Meet graliśmy na PC (Ryzen 7 9800X3D, GeForce RTX 5080, 64 GB RAM-u DDR5).

Ocena: 6+

Podsumowanie: Where Winds Meet próbuje łapać zbyt wiele srok za ogon, co kończy się w typowy dla tego podejścia sposób – aktywności i mechanik jest dużo, lecz żadna nie wywołuje podziwu. Pochwalić można widowiskowy, acz nieco niedopieszczony, system walki oraz piękne widoki. Jako iż za darmo to uczciwa cena, grę warto przetestować samemu, pod warunkiem że lubimy otwarte światy na modłę tych ubisoftowych i azjatyckie klimaty.

Plusy:

  • chińska otoczka to miła odmiana w gatunku
  • system walki daje radę, choć do tego z Sekiro i Stellar Blade’a się nie umywa
  • bohater jest mobilny – potrójne skoki i bieganie po ścianach towarzyszą nam od samego początku
  • niektóre wątki fabularne potrafią wciągnąć
  • optymalizacja, tytuł powinien przyzwoicie działać nawet na starszych pecetach
  • zagramy za darmo, a płatne są głównie elementy kosmetyczne

Minusy:

  • brak szlifów w praktycznie każdym obszarze gry
  • produkcja zarzuca nas mechanikami, których działania nie raczy wytłumaczyć
  • menu i nawigacja po nim to istny koszmar, a znalezienie interesującej nas zakładki graniczy z cudem
  • skoro już wprowadzono system flaszek z Soulsów, to niech się odnawiają automatycznie, zamiast zmuszać graczy do zrywania kwiatków
  • zalew nic nieznaczących nagród

Skomentuj