4 opowiadania science fiction z lat 1950-1986, które szczególnie cenię [RetroFantastyka]
![4 opowiadania science fiction z lat 1950-1986, które szczególnie cenię [RetroFantastyka]](https://cdaction.pl/wp-content/uploads/2025/09/91MB5HMpGDL._UF10001000_QL80_.jpg)
David Brin | „Thor spotyka Kapitana Amerykę” | „Thor Meets Captain America” (1986)
Gdzie można przeczytać: Fantastyka 06/1989

To opowiadanie z marszu „siekło” mnie prosto między oczy. Weźcie oczywiście poprawkę na to, że w 1989 roku, gdy tekst ukazał się w Polsce, nikomu nie śniło się o rozmaitych mash-upach i crossoverach, więc zderzenie w jednym dziele postaci z mitologii nordyckiej i popkulturowego superbohatera było wówczas czymś niewątpliwie oryginalnym i intrygującym. Zresztą jest takie po dziś dzień, bo to, co zaprezentował nam David Brin, nijak się ma do Marvelowskich opowiastek i filmów.
Całość rozgrywa się w realiach alternatywnej II wojny światowej. Ta w opisanym świecie toczyła się identycznie jak w naszym aż do D-Day, czyli inwazji w Normandii w 1944 roku. Wszelako tam D-Day znane jest jako Destruction Day. Tego dnia bowiem do akcji wkroczyła wezwana przez nazistów horda Æsirów, przypominających nordyckich bogów istot obdarzonych paranormalnymi mocami. Zrobili aliantom krwawą łaźnię na normandzkich plażach…
Potem wojna – która naprawdę stała się światowa, bo objęła też tereny Ameryki Południowej i Australii – wygląda już zupełnie inaczej, dzięki przybyszom państwa Osi przejmują bowiem inicjatywę. Wszelako choć Æsirowie są potężni, to można ich powstrzymać, a nawet zabić – ale tylko za pomocą bomb atomowych. W efekcie po paru latach spora część Europy to już tylko radioaktywna pustynia. A i tak szala zwycięstwa coraz bardziej przechyla się na stronę Osi.
Zdesperowane alianckie dowództwo decyduje się na przeprowadzenie operacji Ragnarok. Wysyła kilka okrętów podwodnych, wyładowanych głowicami nuklearnymi, z komandosami na pokładzie. Mają zniszczyć Valhallę, siedzibę Æsirów na wyspie Gotland. Nikt się nie łudzi – wiadomo, że to misja samobójcza. Nawet pomimo tego, że Loki – jak to Loki – zdradził pobratymców, przeszedł na stronę aliantów i dołączył do wyprawy. Co działo się dalej, nie zdradzę. W każdym razie to nie jest bajeczka o superbohaterze w kolorowym kostiumie i z fikuśną tarczą. Za to dostaliśmy kawał ponurej prozy ze zdecydowanie nieoptymistycznym, ale – paradoksalnie – niosącym nadzieję finałem. Tekst pozostaje w pamięci i nic się od 1986 nie zestarzał.
Arthur C. Clarke | „Gwiazda” | „The Star” (1955)
Gdzie można przeczytać: wydany w Polsce zbiór opowiadań Clarke’a pt. „Gwiazda”

To krótkie opowiadanie uważa się za jeden z najlepszych „shortów” w historii SF. Narracja prowadzona jest z perspektywy jezuickiego księdza i zarazem astrofizyka, członka załogi statku kosmicznego badającego system odległej gwiazdy. Ta kilka tysięcy lat temu eksplodowała jako supernowa. Z tej megapożogi ocalała – z grubsza – tylko najdalsza planeta. A na niej ekspedycja odkrywa swego rodzaju kapsułę czasu pozostawioną przez cywilizację, która rozwinęła się w tym systemie słonecznym.
Narrator opisuje tę kulturę jako wysoce rozwiniętą, pokojową i artystyczną. Tubylcy byli świadomi nadchodzącej zagłady, a że nie opanowali jeszcze technologii lotów międzygwiezdnych, by spróbować ewakuacji, przygotowali się na nieuchronny koniec, m.in. tworząc ten „skarbiec” w nadziei, iż ktoś kiedyś dowie się o ich istnieniu i pozna ich historię i osiągnięcia. Jezuicki ksiądz wydaje się głęboko poruszony losem tych istot, odczuwa głęboki smutek z powodu tego, co je spotkało, i przeżywa kryzys wiary, zastanawiając się, z jakiego powodu Bóg zesłał na nie taką karę.
Na czym polega wybitność tego tekstu? Generalnie na poincie, której oczywiście nie zdradzę, bo jest zdecydowanie zaskakująca i przewrotna.
John Varley | „Porwanie” / „Porwanie w powietrzu” / „Uprowadzenie” / „Nalot” | „Air Raid” (1977)
Gdzie można przeczytać: antologie „Droga do science fiction” (t. 4), „Rakietowe szlaki” (t. 1, ale tylko w reedycji z 2011, ważne!) lub „17 podniebnych koszmarów”

Dlaczego na pokładzie samolotu otwiera się portal, z którego wynurza się grupa ludzi z przyszłości? Czemu w dość brutalny i pośpieszny sposób przerzucają pasażerów do swego świata? I co takiego zdarzyło się w owej przyszłości, że tajemniczy goście wyglądają dosłownie jak zombie (a i tak w tej ekipie są ci w najlepszej formie…), a nasza atmosfera okazuje się dla nich nieco trująca z uwagi na nadmiar tlenu i brak niezbędnych dla ich metabolizmu zanieczyszczeń? (Narratorka – jedna z przybyszek – musi się wspomagać, paląc jak smok papierosa za papierosem).
Rozwiązanie całej zagadki – wcale nie tak oczywistej i prostej, bo bynajmniej nie chodzi o trywialne „ludzkość się zdegenerowała, potrzeba nam świeżej krwi!” – znajdziecie w tym bardzo sprawnie napisanym i dość zaskakującym tekście. (Warto wspomnieć, że autor rozszerzył po paru latach nowelkę do rozmiarów powieści, którą zatytułował „Złoty wiek”. Wydano ją co prawda w Polsce, acz moim zdaniem nie jest aż tak dobra jak krótszy pierwowzór).
PS Tłumacze mieli niewątpliwie problem z tytułem tego opowiadania. Ale skąd któryś z nich wziął „Nalot”, tego naprawdę nie pojmuję…
Cyril M. Kornbluth | „Czarna walizeczka” | „The Little Black Bag” (1950)
Gdzie można przeczytać: antologie „Rakietowe szlak” (t. 1) i „Złoty Wiek amerykańskiej science fiction” (t. 2), zbiory opowiadań Kornblutha „Pigułki namiętności” i „Wilczojad”

W dość w sumie nieodległej przyszłości nasza cywilizacja chyli się ku upadkowi. Z pokolenia na pokolenie średni poziom IQ spada. W XXV wieku większość ludzi to już funkcjonalni analfabeci o ilorazie inteligencji rzędu 70 i mniej. Życie na Ziemi trwa tylko dlatego, że nieliczna grupa dla odmiany superinteligentnych naukowców tworzy wyrafinowane, ale proste w obsłudze maszyny, które nawet totalny matoł – mający poważne problemy, by poprawnie się podpisać – potrafi obsługiwać. Jednym z takich urządzeń jest tytułowa „czarna walizeczka”, czyli wysoce zautomatyzowany neseser lekarza domowego AD 2450.
Owa walizeczka wskutek dziwnego splotu wydarzeń zostaje przeniesiona w czasie do USA z połowy lat 50. i trafia w ręce dawnego lekarza, a obecnie pozbawionego praw do praktyki alkoholika. Ten najpierw próbuje ją opchnąć, ale bez powodzenia. (Uwielbiam ten fragment, gdy właściciel lombardu krzywi się na widok przedmiotu, marudząc, że to do niczego niepodobne, więc to pewnie jakaś japońska tandeta, nikt tego nie kupi). Potem z zawodowej ciekawości ekslekarz zaczyna w niej grzebać, coraz bardziej zdumiony tym, co widzi. Neseser mieści bowiem niesamowicie zaawansowane leki i narzędzia medyczne, które działają w sposób prawie autonomiczny, nie wymagając od użytkownika niemal niczego poza wstępnym nastawieniem – jest załączona instrukcja obsługi – i przyłożeniem do ciała pacjenta.
Za ich pomocą nawet ktoś pozbawiony wiedzy medycznej może czynić istne cuda: przeprowadzać nieinwazyjne i bezkrwawe operacje, przeszczepiać narządy, leczyć raka. Są tam też antybiotyki zwalczające silne infekcje dosłownie w parę sekund itd. Lekarz, eksperymentując na sobie, błyskawicznie kuruje się z alkoholizmu, odzyskując przy okazji zawodową godność. Postanawia zacząć ponownie praktykę, pragnąc, by to tajemnicze cudo służyło ludziom. Co wcale nie będzie proste…
Powiem tak: nie jest to jakieś specjalnie wybitne opowiadanie, ale ma w sobie to coś, chętnie do niego wracam co parę lat. Szczególnie w wersji w tłumaczeniu z roku 1958, bo miejscami nieco już staroświecki język przekładu dobrze mi współgra z klimatem retro.
…I tyle na dziś.
I’ll be back!