8
około 19 godzin temuLektura na 12 minut

Komunistyczna space opera. Oto „Ludzie jak bogowie” Siergieja Sniegowa [RetroFantastyka]

Jako że nasz dział Retro nie tylko grom i komputerom ma być poświęcony, pozwolę sobie co jakiś czas wrzucić tu trochę dość starej – tak z okresu 1955-1985 – fantastyki naukowej wartej waszej uwagi. Na początek obszerny tekst o space operze, która powstała w… ZSRR w latach 60.-70. XX wieku. Z jednej strony wręcz ocieka komunizmem, z drugiej nie ustępuje wielu zachodnim klasykom tego gatunku pod kątem rozmachu. I do tego do dziś dobrze się czyta!

Najpierw troszkę posmęcę o teorii literatury. Światy w powieściach SF można zasadniczo podzielić na światy szczęśliwe, czyli utopie, i światy nieszczęśliwe, czyli rozmaite antyutopie. Czasem dla podkręcenia dramatyzmu autorzy stosują zabieg polegający na tym, że wprawdzie opisują te drugie, ale bohaterowie ich książek uważają, iż rzeczywistość, w której żyją, jest zupełnie normalna („Rok 1984”) albo stanowi wręcz raj na Ziemi („Nowy wspaniały świat”).

Kiedy więc natrafiłem na książkę Siergieja Sniegowa, przez lata uważałem, że udało mu się podnieść poprzeczkę jeszcze wyżej, tworząc antyantyutopię. Czyli autor uważa, że opisuje utopię. Bohater książki też uważa, że żyje w krainie mlekiem i miodem płynącej. A odbiorca czyta i włosy dęba mu stają, bo wszystkie te opisy są gorsze niż to, co wymyślili George Orwell i Aldous Huxley razem wzięci.

Ale po latach okazało się, że Sniegow wcale nie był piewcą socjalizmu. Przeciwnie. Z wykształcenia fizyk, z przekonań dysydent. Przesiedział 10 lat w stalinowskim łagrze, a powieści SF zaczął pisać z konieczności, bo to jedyne, co władza po zwolnieniu z pierdla pozwalała mu robić. (A i tak miewał problemy z publikacją książek, tę omawianą w niniejszym tekście odrzuciły aż cztery wydawnictwa). Do dziś więc nie wiem, czy tak mu wyprali mózg, że szczerze wierzył, iż opisuje utopię, czy też tworzył „sztukę” na zasadzie „to gawno… ale żyć z czegoś trzeba”.

A może w ów wyrafinowany sposób kpił sobie z ustroju, pokazując, do czego może dojść po tym, jak „związek nasz bratni ogarnie ludzki ród” i komunizm zatriumfuje? Wiadomo tyle, że autor – jeszcze w czasach istnienia ZSRR – deklarował, iż chciał napisać parodię space opery, obalając przy tym rozmaite religijne mity. Ale czy mówił szczerze? Cóż, tego się już nie dowiemy, bo zmarł w 1994 roku.


Da zdrastwujet, komunizm!

Akcja książki toczy się nieco ponad 500 lat po tym, jak kapitalizm został ostatecznie zniszczony (co miało nastąpić w 2001 roku , jakby ktoś pytał). Losu pokonanych nie opisano, ale zauważyć trzeba, że nazwiska większości bohaterów brzmią mocno z rosyjska: Gamazin, Lusin, Szerstiuk itd. Raz też wspomina się niejaką Zofię Kogut. Często padają także imiona afrykańskie oraz skandynawskie, anglosaskich zaś znajdziemy niewiele. Stolicą całego świata jest Moskwa – nie powiedziano tego wprost, acz jasno zasugerowano. A w jej centrum, pod oświetloną na czerwono kopułą, znajduje się Wielki Akademicki Główny Komputer, teoretycznie będący najwyższą ziemską władzą. Istnieje też taki ludzki odpowiednik Komitetu Centralnego Partii (acz diabli wiedzą, jak się go wybiera), który pilnuje, żeby komputer za bardzo się nie rozbrykał.

Pod postępowym słońcem komunizmu ludność kwitnie. I to jak! Przeciętny człowiek ma jakieś dwa i pół metra wzrostu. Jako że nie musi marnować życia, by – tfu! – zarabiać te wstrętne – tfu! – pieniądze (wszystko jest za darmo!), może oddawać się rozmaitym twórczym hobby i rozwojowi osobistemu. Jeden z bohaterów hoduje więc sobie ogniste smoki i inne mitologiczne stwory (np. skrzydlate rumaki) za pomocą manipulacji genetycznych na koniach i jaszczurkach. A jak mu się nudzi, to komponuje symfonie, w których odbiór należy angażować nie tylko słuch, ale też wzrok, dotyk i parę innych zmysłów (odbiorcy poddawani są m.in. lekkim elektrowstrząsom i zmiennej grawitacji).


Do pracy, rodacy!

Ale nie myślcie sobie, że w tym ustroju to tylko tańce, hulanka, swawola. Człowiek epoki komunizmu nie jest wyłącznie konsumującym próżniakiem! Cała ludzkość bierze udział w szerzeniu postępu w Galaktyce. Pozwolę sobie zacytować fragmencik powieści, żebyście poczuli specyficzny klimat:

Utworzono przedsiębiorstwa: „Zakłady Budowy Gwiazdolotów” z bazą na Plutonie i „Zakłady Budowy Planet”, które trudno nazywać przedsiębiorstwami, gdyż połowa ludzkości w nich pracuje. (…) Budowa przebiega pod hasłami: „Precz z pustymi gwiazdami!”, „Wszyscy do walki o najwyższą planetność gwiazd naszego rejonu Galaktyki!”, „W układzie każdej gwiazdy planety przydatne dla każdej formy życia!” i tak dalej, i tak dalej. Plakaty i transparenty z tymi złotymi myślami spotyka się na wszystkich zaludnionych planetach, nie sposób przed nimi uciec.

Szerzenie postępu okazuje się o tyle łatwe, że Ziemianie dysponują statkami, które mogą w dobę przemierzyć dystans jakichś 10 lat świetlnych. (Nawiasem mówiąc, teoretyczne podstawy owego systemu napędu opracował Rosjanin, siedząc w więzieniu, jeszcze w XX wieku. Tylko że to wydarzyło się za cara, więc odkrycie na lata przepadło w archiwach i za geniuszy swych czasów uznano miernoty pokroju Alberta Einsteina). W efekcie wypraw w promieniu ok. 1000 lat świetlnych od Ziemi odkryto kilkadziesiąt gatunków rozumnych istot, bez wyjątku na niższym niż ludzie stopniu rozwoju, zwykle niehumanoidalnych.

Jedna z nielicznych ras z grubsza człekokształtnych to Aniołowie. Nazwano ich tak, bo przypominają do złudzenia postacie z dawnej ziemskiej religii. Stwory te są raczej tępawe, brudne i agresywne. Ludzkość udziela wszystkim owym gatunkom bezinteresownej braterskiej pomocy, wspierając je technologicznie i intelektualnie, z czystej dobroci serca rzecz jasna, żadna tam kolonizacja czy inny wyzysk.


Ora et labora!

Akcja książki z grubsza zaczyna się w momencie, gdy na sztucznie stworzonej niedużej planecie o nazwie Ora ma się dokonać wielki spęd. Ludzie zwożą tam przedstawicieli obcych ras, choć cel eventu wydaje się dość niejasny. Wygląda to mniej więcej na taki odpowiednik spotkania RWPG, gdzie ludzkość mówi, jak to dobrze jest wszystkim pod jej światłym kierownictwem, a kosmici biją brawo i dzielą się swoim szczęściem związanym z tą jakże bezinteresowną opieką. Oczywiście każdy aż się rwie, by tam pojechać, bo to wielki zaszczyt dla człowieka być świadkiem takich historycznych wydarzeń.

A że nie da się posłać całej ludzkości, to wśród chętnych przeprowadzono wielostopniowe superdemokratyczne eliminacje. Jako że nawet po nich było dużo więcej kandydatów niż miejsc, zorganizowano losowanie. I nasz narrator, niejaki Eli Gamazin, niestety miał tu pecha, bo się nie załapał. Bardzo to przeżywa, gdyż jak się okazuje, „prawie wszyscy jego przyjaciele lecą na Orę”. Można by powiedzieć, że to dość dziwny zbieg okoliczności, iż tylu jego kumplom tak się poszczęściło.

Jednak wcale nie jest to kwestia szczęścia, tylko znajomości. Bo co robi nasz przegryw? Idzie do starszej siostry, która okazuje się członkiem tego przyszłościowego Komitetu Centralnego, i płacze jej w rękaw, jak mu źle, że się nie załapał na imprezę. Kobieta, jako że wybiera się na miejsce w ramach obowiązków, mianuje go natychmiast swoim osobistym sekretarzem. I voilà – nasz Eli też leci na Orę! Cóż, dobrze być członkiem rodziny kogoś ze szczytu nomenklatury, przyznacie. I przyjaźnić się z ludźmi, którzy najwyraźniej też mają odpowiednie pochodzenie i znajomości.

Swoją drogą, siostrę protagonisty po śmierci zabalsamowano i umieszczono w mauzoleum, gdzie zresztą spoczywało dużo więcej takich Zasłużonych Mumii, acz niektóre były nieco niekompletne, bo np. pewien genialny matematyk po wypadku żył długo, tylko że wyłącznie jako głowa podłączona do odpowiedniej aparatury. A post mortem głowę tę oczywiście „zakonserwowano” i udostępniono zwiedzającym.


...Wiem, co myślisz!

W tym cudownym społeczeństwie każdy ma w głowie implant, dzięki któremu jest pod nieustanną kontrolą wspomnianego Głównego Komputera. Oczywiście wszystko dla dobra człowieka. Tak zwana Opiekunka, czyli osobista AI przydzielana obywatelowi już w momencie jego narodzin, 24 godziny na dobę dba o to, żeby nie stała mu się żadna krzywda. Przykładowo: kiedy nasz bohater zaczął szaleć swym latającym pojazdem w centrum ogromnej burzy, Opiekunka najpierw wyświetliła mu w głowie komunikat, że to niebezpieczne, potem to samo powiedziała na głos, a gdy Eli nadal nie słuchał dobrych rad, wreszcie po prostu zablokowała stery statku tak, że opuścił strefę zagrożenia. AI pilnuje też, by każdy trzymał odpowiedni dla Człowieka Epoki Komunizmu pion moralny. Kiedy protagonista zaczął, hm, nieco zbyt intensywnie myśleć o pewnej dziewczynie, zaświecił mu się w mózgu napis, że eto niekulturno. Więc przestał. Lecz to jeszcze nie koniec…

Po kilku latach gość ni z tego, ni z owego przypomniał sobie tę dziewczynę. I co za traf, po chwili pojawiła się i przywitała z nim! Przypadek? Ani trochę. Jak wyjaśniła, dostrzegła mężczyznę w tłumie i poprosiła swoją Opiekunkę, aby jego Opiekunka nasunęła mu odpowiednie wspomnienie. …Czujecie to? Komputer nie tylko zna i analizuje każdą waszą – nawet najintymniejszą – myśl, ale też potrafi tak manipulować waszym umysłem, że nie da się odróżnić jego przekazów od tego, co sami wykoncypowaliście… Jak sądzicie, dacie radę np. snuć w takich warunkach jakieś wywrotowe plany? …Taak? To pamiętajcie, że stery waszego pojazdu mogą się niespodziewanie zablokować. Albo okno, o które się opieracie, otworzy się… Albo nagle sami z siebie, he, he, stwierdzicie, że takie myśli są ZŁE i że już NIGDY tak nie pomyślicie. Ha, to dopiero wizja prawdziwej KONTROLI! Orwell i Huxley mogą Sniegowowi buty czyścić.

Dobra, znajdujemy się już na Orze. I tu zaczyna się w końcu coś dziać. Otóż w sennych marzeniach przedstawicieli kilku inteligentnych gatunków (a co, jak inwigilować, to wszystkich, nie tylko ludzi!) Ziemianie odnajdują bardzo podobne sekwencje. Przedstawiają one fragmenty starć wysokorozwiniętej humanoidalnej rasy z… no właśnie nie wiadomo, z kim, bo przeciwników jakoś nigdy nie widać. Niemniej owa „widzialna” strona (istoty nazwano roboczo Galaktami) dostaje ciężki łomot.

Unicestwiane są kosmiczne floty i całe planety. Analizy wskazują, że wszystko to miało miejsce dobrych kilka tysięcy lat temu. Tym niemniej zaniepokojona wojną toczoną w ich sąsiedztwie ludzkość postanawia na wszelki wypadek wysłać poza dotąd zbadane obszary misję zwiadowczą. To krążownik Pożeracz Przestrzeni typu „gwiezdny pług”. Te 10-kilometrowe staki potrafią bowiem „przeorać” przestrzeń, przekształcając ją w masę – i odwrotnie. Po co pokojowo nastawionym Ziemianom takie wielkie machiny? Sniegow nie raczył wyjaśnić. W każdym razie na pewno nie do zastraszania braterskich ras w tej Komunistycznej Krainie Szczęśliwości!


Galaktowe wojny

Powiem tak: jakkolwiek śmieszkowalibyśmy z owego glutowatego komunistycznego sosu, rzec trzeba, że Sniegow kreśli dalszą akcję z rozmachem iście kosmicznym. Ludzkość faktycznie dość szybko natyka się na wrogą jej (i nie tylko jej) rasę zwaną Niszczycielami. Nic na ich temat nie zdradzę, ale fani mej ulubionej gry mogą się tu lekko uśmiechnąć. (Acz skojarzenie wcale nie jest tak oczywiste i proste, jak wam się teraz wydaje!) Niszczyciele dawno już pokonali Galaktów, a ci z nich, którzy ocaleli, zamknęli się w swoich ostatnich systemach, otoczonych sferami gwiezdnych twierdz. Tej zapory póki co najeźdźcom nie udało się sforsować. Trwa więc chwilowy pat, bo też wszelkie próby kontrofensyw Galaktów fatalnie się dla nich kończyły. Ale to tylko cisza przed burzą…

I tu wkraczamy my, cali na czerwono, wymachując sierpem i gwiezdnym młotem… znaczy pługiem, niczym deus ex machina czy inny gamechanger. Anihilacja ufortyfikowanych planet, a nawet gwiazd? Robi się. Tworzenie nowych gwiazd z zagęszczanej próżni? Drobnostka. Zaginanie przestrzeni tak, by odbić nieprzyjacielskie salwy w stronę wroga? Nie ma sprawy! Co prawda jeden ziemski statek wiosny tu nie uczynił, acz parę razy solidnie skopał Niszczycielom tyłki. I wrócił do domu, wieszcząc początek specjalnej galaktycznej specoperacji.


Imperium kontratakuje

W drugiej części tej dylogii Ziemia wysyła do akcji po paru latach już całą flotę gwiezdną. Każdy statek jest z 10 razy większy od Pożeracza Przestrzeni, czyli ma teraz z grubsza rozmiary pierwszej Gwiazdy Śmierci. I znacznie przewyższa ją pod kątem mocy rażenia. A funkcję admirała owej floty pełni, a jakże, „brat swej siostry”. (Jak się stanowi część nomenklatury, to się szybko awansuje, nawet bez żadnych kompetencji. Bo i po co to komu, liczy się rewolucyjny zapał, a nie jakieś tam dyplomy i szkoły wojskowe).

Jak cała historia się kończy, nie zdradzę. W każdym razie, cholera, to się naprawdę dobrze czyta. Przy wszystkich moich podśmiepeniskach to jest po prostu niezła space opera. Owszem, inna niż te, które znacie. Do tego w trakcie lektury można się zdrowo ubawić, wyławiając z treści rozmaite smaczki (np. Galakci, witając się z ludźmi, fundują im klasycznego breżniewowskiego „niedźwiadka”).

A co powiecie na taki cudny fragment:

Obok burt naszego statku przemknęły tysiące układów gwiezdnych i na żadnym z nich nie znaleźliśmy cukierkowego raju spokoju i błogości. Musieliśmy natomiast bić ciężką pięścią ludzkiej potęgi w tych, którzy budowali swój malutki dobrobyt na wielkich nieszczęściach innych. (…) Oczywiście nie osiągnęliśmy całkowitego zwycięstwa, byliśmy wszak tylko zwiadowcami, a nie armią ludzkości. Wiemy jednak teraz, kogo popieramy i kto jest naszym wrogiem, wiemy że na wieść o naszym wyjściu we Wszechświat tysiące zamieszkałych światów z błaganiem i nadzieją wyciągają ku nam ręce.

Czyż nie jest cudowna ta wizja galaktycznego eksportu rewolucji i bicia „ciężką pięścią ludzkiej potęgi” w międzygwiezdnych kapitalistów i kułaków? I te wszystkie uciemiężone masy pracujące, z nadzieją i błaganiem oczekujące, aż nadejdziemy i zafundujemy im „ludzki mir”, wyzwalając je z okowów lokalnych faszystowsko-narkomano-kapitalistów…


Ludzie jak dalekie szlaki

Z tą książką w Polsce jest troszkę edytorskiego zamieszania. Bo tak, Sniegow w 1966 roku napisał powieść „Ludzie jak bogowie”, a dwa lata później jej kontynuację – „W Perseuszu”. Nad Wisłą, w PRL-u, wydano je razem jako „Dalekie szlaki”, zresztą z bliżej niejasnych powodów przy okazji wycinając z oryginału kilkadziesiąt stron. W 1977 autor dopisał trzecią część: „Pętlę wstecznego czasu”. (Jak dla mnie wypada ona dość depresyjnie. Dawni bohaterowie albo w niej umierają, albo giną; generalnie są jacyś tacy zgorzkniali i wypaleni. A główną rolę przejmują ich dzieci. Takie tam komunistyczne dynastie…) W III RP wydano całą trylogię, już bez skrótów, jako jedną książkę – „Ludzie jak bogowie”. Można ten cykl nabyć też w formie trzech osobnych tomów zatytułowanych „Galaktyczny zwiad”, „W Perseuszu” i „Pętla wstecznego czasu”.

Czy go wam polecam? Tak, choć uprzedzam, że to dość specyficzna lektura.

PS Wiecie, co łączy okładki wszystkich tych książek: z PRL-u i III RP? Nie mają NIC wspólnego z zawartą w nich treścią…


Czytaj dalej

Redaktor
Smuggler

Byt teoretycznie wirtualny. Fan whisky (acz od lat więcej kupuje, niż konsumuje), maniak kotów, psychofan Mass Effecta, miłośnik dobrego jedzenia, fotograf amator z ambicjami. Lubi stare, klasyczne s.f., nie cierpi ludzkiej głupoty i hipokryzji, uwielbia sarkazm i „suchary”. Fan astronomii, a szczególnie ośmiu gwiazd.

Profil
Wpisów350

Obserwujących55

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze