To jedno opowiadanie Asimova, które lubię [RetroFantastyka]

To jedno opowiadanie Asimova, które lubię [RetroFantastyka]
Avatar photo
"Smuggler"
Oto kolejna comiesięczna porcja wartych uwagi starych opowiadań SF!

Isaac Asimov, „Nastanie nocy” („Nightfall”), 1941

Gdzie można przeczytać: antologie „Kryształowy sześcian Wenus” lub „Droga do science fiction” (t. 2)

Nie jestem jakimś wielkim fanem prozy Isaaca Asimova, generalnie mam ją za dość mechaniczną i pozbawioną głębszych emocji. (A słynny cykl „Fundacja” okrutnie mnie wynudził, szczerze mówiąc). Acz obiektywnie przyznam, że autor potrafi czasem pozytywnie zaskoczyć. Na przykład tym opowiadaniem, zaliczanym obecnie do klasyki SF. Ukazało się wiele lat temu, więc dziś wydaje się nieco staroświeckie i tradycyjnie dla pisarza sztywniackie… ale warto je znać.

Odległa planeta Lagash wchodzi w skład systemu słonecznego z aż sześcioma gwiazdami. W efekcie jej mieszkańcy nie znają czegoś takiego jak ciemność – zawsze przyświeca im co najmniej jedno słońce. Nie mogąc prowadzić obserwacji nocnego nieba, nie są też świadomi ogromu kosmosu. Stąd dla nich ten system to cały istniejący wszechświat.

W społeczeństwie Lagash istnieje religijna sekta, która na podstawie zapisków z odległej przeszłości głosi, że raz na kilka tysięcy lat wszystkie słońca na jakiś czas gasną, przez co planeta pogrąża się w ciemności. Wtedy to na niebie pojawiają się tajemnicze zjawiska, nazwane „gwiazdami”, a na ich widok ludzie popadają w szaleństwo. Nadejście Nocy zwiastuje koniec świata i początek nowego cyklu.

Większość społeczeństwa uznaje to za mit, jednak naukowcy zaczynają odkrywać niepokojące fakty. Po pierwsze badania archeologiczne potwierdzają, iż co kilka tysięcy lat rozwijające się na Lagash cywilizacje rzeczywiście nagle upadają, a odnalezione na wykopaliskach ślady licznych pożarów dowodzą, że to efekt jakiegoś gwałtownego – i cyklicznego – kataklizmu. Po drugie okazuje się, że w układzie poza Lagash i sześcioma słońcami istnieje jeszcze jedno ciało niebieskie, niewidoczne w trakcie wiecznego dnia – duży satelita planety.

Niektórzy snują odważne teorie, że we wszechświecie istnieje jeszcze więcej ciał niebieskich. Ba, może są nawet inne systemy słoneczne! Tak ze dwadzieścia albo trzydzieści! Do tego wyliczenia wskazują, że co kilka tysięcy lat następuje dość skomplikowany układ słońc – pięć akurat zajdzie, a szóste zostanie czasowo przysłonięte przez tego niewidocznego satelitę. I wtedy faktycznie może na Lagash wystąpić Ciemność. Co więcej, lada chwila ma dojść do takiego zjawiska!

Naukowcy próbują przygotować się na ów fenomen. Jednocześnie obserwują reakcje społeczeństwa, które zaczyna pogrążać się w histerycznej panice. Sekciarze – ich liczba nieustannie rośnie – podburzają tłum przeciwko uczonym, twierdząc, że nadchodząca Noc i związana z tym zagłada to kara za próby zrozumienia przez nich boskich praw rządzących wszechświatem. A w międzyczasie robi się coraz ciemniej i ciemniej… Resztę sobie doczytajcie sami. 🙂

Jack Vance „Księżycowa Ćma” („The Moon Moth”), 1961

Gdzie można poczytać: antologie „Droga do science fiction” (t. 4) lub „Rakietowe szlaki” (t. 5)

Akcja tego opowiadania rozgrywa się na planecie, gdzie ziemska kolonia rozwinęła się w dość dziwnym kierunku. Tamtejsza kultura oparta została bowiem na skrajnym indywidualizmie oraz specyficznej hierarchii społecznej i obyczajowości. I tak, dla przykładu, wszyscy komunikują się z sobą wyłącznie śpiewem, jedyną walutą jest niematerialny strakh, czyli coś pomiędzy honorem i reputacją, a wyjście na dwór z odsłoniętą twarzą to rzecz wręcz skrajnie obsceniczna. Ludzie nie oceniają się po urodzie, ubraniach czy biżuterii, lecz wyłącznie po skomplikowanych maskach, które noszą.

Maska to nie ozdoba, lecz symbol osiągnięć, statusu, nastawienia do życia itd. Takich masek, a każda ma swoją nazwę, są setki, a może i tysiące. Zasady? Tylko jedna: noś taką (bądź takie), która najlepiej wyraża ciebie. Ale licz się z konsekwencjami. Bo jeśli np. wyjdziesz w czymś, co mówi: „Jam samiec alfa, nieustraszony wojownik, precz mi z drogi albo cię rozdepczę”, to ktoś w masce informującej o podobnym nastawieniu ma prawo przetestować to w praktyce, wyzwać cię na pojedynek… i zabić.

Cóż, nie trzeba było tak rumakować!

Tak właśnie skończył ziemski ambasador: po paru latach pobytu poczuł się zbyt pewnie, zachował się „nie tak” i natychmiast został ścięty. Na jego miejsce szybko przysłano następcę – młodego dyplomatę niemającego żadnego pojęcia o tutejszych obyczajach. No i gość wpadł jak śliwka w kompot, bo komunikacja z tubylcami okazała się totalnym koszmarem. Nie tylko przez to, że odbywa się za pomocą śpiewu, a styl konwersacji stoi poezją, jest pełen przenośni, metafor, aluzji. Trzeba jeszcze bowiem sobie przy tym akompaniować na pasującym do sytuacji instrumencie.

Inny służy do np. pogawędki z przyjacielem, inny do rozmowy o interesach, a jeszcze innym posługujesz się, zwracając się do podwładnego czy niższego statusem itd. Stąd dobór właściwego narzędzia spośród instrumentów ma ogromne znaczenie, a biegłość w graniu na nich jest bardzo istotna, tak samo jak odpowiednia tonacja itd. Kto kiepsko brzdąka i fałszuje, zyskuje status głupka, chama i prostaka.

Nasz dyplomata siedzi więc w domu i całymi dniami ćwiczy. Ale i tak jego umiejętności oraz znajomość obyczajów są ciągle tak mizerne, że aby nie zostać zabitym, gdy tylko pojawi się publicznie, musi nosić upokarzającą maskę Księżycowej Ćmy. Oznacza ona mniej więcej: „Jestem nikim, zerem, totalnym przegrywem bez ambicji, przepraszam, że żyję; zabicie mnie będzie dla ciebie dużą ujmą na honorze”, co mocno rani ego dyplomaty.

Jakby tego było mało, na miejscu pojawił się uciekający przed międzygwiezdnym wymiarem sprawiedliwości przestępca z Ziemi, którego nasz bohater ma obowiązek schwytać. Problem w tym, że ów bandyta wcześniej wiele lat spędził na opisywanej planecie, więc natychmiast po wylądowaniu statku pasażerskiego włożył przygotowaną maskę i wtopił się w tłum mieszkańców – i szukaj teraz wiatru w polu! Tym niemniej nasz bohater desperacko próbuje zidentyfikować delikwenta. W pewnej pięknej scenie namawia lokalsów, by mu w tym pomogli, bo to zły człowiek przecież:

– Jakie zbrodnie popełnił? – zaśpiewał Leśny Gnom.
– Mordował, zdradzał, umyślnie nisczył statki, torturował, szantażował, rabował, sprzedawał dzieci w niewolę…
– Nie obchodzą mnie wasze spory religijne – przerwał mu Leśny Gnom.

A potem zachowanie Księżycowej Ćmy zmienia się w jedno wielkie i narastające pasmo nietaktów, obrażania kolejnych rozmówców i tym podobnych gaf. W końcu nawet jego status „przegrywa” nie chroni go już przed wściekłością tubylców. Jak z tego wybrnął – sprawdźcie sami. Muszę tylko powiedzieć, że według mnie autor w finale nieco przegiął, tzn. chyba zbyt szybko i łatwo nasz Ćma (a może raczej Ćmok?) zaliczył drogę „od zera do bohatera”, pomysłowo wykorzystując subtelności obcej kultury.

Nawet pomimo tego zgrzytu i oczywistej absurdalności takiego świata całość czyta się bardzo przyjemnie. Lubię do tego tekstu wracać. Prywatnie zresztą uważam, że tworzenie „dziwacznych uniwersów” to akurat zaleta science fiction. Pod warunkiem, że potem będzie się konsekwentnie przestrzegać owych dziwactw i ich skutków.

PS Jeśli idea tych masek dziwnie wam przypomina kilka opowiadań Jacka Piekary o Ponurym Milczku, to dobrze kojarzycie. Polski pisarz zerżnął ów pomysł, acz zrobił to zupełnie bez wdzięku. Daleko jego tekstom do pierwowzoru.