[Magazyn kulturalny] Breaking Bad, Doktor Sen, Made in Japan, Orphan Black…
![[Magazyn kulturalny] Breaking Bad, Doktor Sen, Made in Japan, Orphan Black…](https://cdaction.pl/wp-content/uploads/2021/11/19/098c45d5-4d8c-4895-be5e-74dcaef869a9.jpeg)
BREAKING BAD
Wielkie umysły jednak myślą podobnie – pod niedawnym listem Sir Anthony’ego Hopkinsa do Bryana Cranstona (odtwórcy roli Waltera White’a) podpisuję się obiema rękami, dodając przy tym zdanie: „jedyny serial, który wiedział, kiedy się skończyć”. Pięć sezonów opowieści o zmagającym się z chorobą nowotworową nauczycielu chemii składa się na jedno z najintensywniejszych i najbardziej gorzkich doświadczeń, jakie można przeżyć przed telewizorem. Na wyrazy podziwu zasługuje scenariusz – w ciągu pięciu sezonów Walt przechodzi metamorfozę rodem z Jądra ciemności, a gry, jakie gotując metę prowadzi z Hankiem i Gustavo nie tylko wyzwalają w widzu szerokie spektrum emocji, ale i kończą się nadzwyczaj błyskotliwymi puentami. Doskonałe wrażenie robi zwieńczenie (Ozymandias), na potrzeby którego każdy z aktorów dał życiowy popis. Kolejne dwa odcinki to już epilog – świat stworzony przez Heisenberga obraca się wniwecz, wszystkie wątki zostają zgrabnie zamknięte, a widzowi zostawia się chwilę na zebranie szczęki z podłogi. Breaking Bad nie bez przyczyny stał się popkulturowym fenomenem i – daję głowę – jeszcze długo pozostanie wzorem jak robić seriale i jak seriale kończyć. Bo też w końcu prawdziwego mężczyzny nie poznaje się po tym, jak zaczyna.
[Papkin]
LUTHER
Jeżeli szukasz pełnokrwistego serialu z rewelacyjnymi kreacjami aktorskimi, inteligentną fabułą i gęstym klimatem, Luther jest dla ciebie. Najmocniejszym punktem produkcji jest Idris Elba, wcielający się w głównego bohatera, detektywa Johna Luthera. Możliwości tego aktora mogliśmy poznać w kultowym The Wire), gdzie grał nad wyraz inteligentnego gangstera.
John Luther to policjant i błyskotliwy gość, któremu życie daje w kość (częstochowski rym). Z żoną jest w separacji, przełożeni oskarżają go o brudne zagrania (nie bez powodów zresztą), a na dokładkę zmaga się z własnym porywczym temperamentem. Luther bowiem lubuje się w niekonwencjonalnych środkach i balansowaniu na granicy prawa. Nie nosi pistoletu, woli po staroświecku przywalić w twarz.
Producentów z BBC trzeba pochwalić za oryginalne pomysły. Każda sprawa wyróżnia się ciekawą koncepcją i zaskakującymi zwrotami akcji – zwłaszcza odcinki z psychopatami, którzy bawią się w GTA na londyńskich ulicach, używając przy tym kości do RPG (sprawdźcie sami!).
Jedyną wadą tej brytyjskiej produkcji jest liczba odcinków – zaledwie czternaście, co jest wyjątkiem w świecie tasiemców. Są tacy, co szybkie zamknięcie fabuły uznają za zaletę. Ja mógłbym zabić za jeszcze jedną serię tego majstersztyku.
[Faraon]
ORPHAN BLACK
W tym roku nie chciałem zabierać się za żadne tasiemcowe seriale, zamiast tego skupiając się na tegorocznych debiutantach. Czasem było zgodnie z oczekiwaniami (Broadchurch), innym razem spotkał mnie zawód (Demony da Vinci). Orphan Black to jeszcze inny przypadek – zupełnie niespodziewane, bardzo miłe zaskoczenie.
Pewnego wieczoru młoda Sarah Manning wyjeżdża do Nowego Jorku, gdzie zaraz po dotarciu spotyka na peronie inną… a właściwie nie inną, bo napotkana przez nią osoba wygląda identycznie, jak bohaterka. Sarah przyjmuje jej tożsamość, by okraść i zwiać. Prędko jednak okazuje się, że na dwóch sobowtórach się nie kończy, a w dodatku z odcinka na odcinek zagęszcza się intryga, która wiąże sobowtóry. A nie wszystkie są do siebie dobrze nastawione…
Tym, czym Orphan Black wpisało mi się na dobre w pamięć, jest kapitalna kreacja głównej bohaterki odgrywanej przez Tatianę Maslany. Wcielając się w kilka postaci o identycznym wyglądzie, musiała oddać ich zróżnicowanie – czy to akcentem, czy sposobem poruszania się, czy ogólnym wrażeniem, dzięki któremu na pierwszy rzut oka można poznać, o kim opowiada dana scena. Efekt jest znakomity, a w połączeniu z wysokiej klasy scenariuszem i realizacją daje pewność, że drugi sezon może wyglądać jeszcze lepiej.
RAFAŁ TOMAŃSKI – MADE IN JAPAN
Nie śledzę premier książkowych – przeglądam tylko swiatczytnikow.pl – więc kiedy widzę nową pozycję jednego z autorów, których lubię, w oczach pojawiają mi się serduszka, a z portfela wylatują pieniądze. Tomańskiego złapałem w ciemno, bo jego Tatami kontra krzesła czytało mi się bardzo przyjemnie – rzadko kiedy mam do czynienia z człowiekiem, który ma tyle samo chaosu w głowie co ja i jeszcze pisze w ten sposób całe książki. Ludzie narzekali, że rozdziały (wszystkie o jakimś wycinki kultury Japonii) nie mają ze sobą nic wspólnego, ale akurat to w ogóle nie przeszkadzało. I w „Made in Japan” też nie przeszkadza – bo chociaż struktura utrzymała się identyczna, to tematyka jest o wiele bardziej poważna.
Swoją nową książkę, Tomański poświęcił Fukushimie, życiu po katastrofie i ogólnie, powiedzmy, chorobie, która rozgościła się w umysłach Japończyków. Napisał o narodzie przeżywającym kryzys tożsamości – o tym, jak „dobre, bo Japońskie” zmieniło się w „przestarzałe”, jak dumny naród zmienił się w zakompleksioną garstkę ludzi zamkniętych, zamykających się z własnej woli, na nieprzyjaznej wyspie. Wiele ciekawych rzeczy i faktów (chociaż niektóre mocno przestarzałe – Xbox One wciąż nazywa się Durango), w tym spojrzenie na stronę Japonii, o której rzadko słyszymy: ich biznes, powody zacofania (!) tego turbo-przyszłościowego kraju i tym podobne sprawy. Dla ludzi uwielbiających o tych rejonach świata czytać – pozycja obowiązkowa. Dla reszty (i tych, którzy lubią tylko ichnią popkulturę) – niekoniecznie.
[Berlin]
MARCIN BRUCZKOWSKI – POWRÓT NIEDOSKONAŁY
Niektórzy twierdzą, że żaden z Bruczkowskiego pisarz, ale ze mnie żaden krytyk i niekoniecznie muszę się przejmować. Z jakiegoś powodu po prostu mam słabość do jego książek i przerobiłem już wszystkie – przebrnąłem nawet przez Singapur, który MQc odłożył po kilkunastu stronach. Na pewno nie jest to literatura wysokich lotów, ale też nie wszystko musi nią być, prawda?
Bruczkowski twierdzi, że nie pisze książek podróżniczych, bo jest zbyt leniwy, żeby podróżować. W Japonii się zakorzenił na długo, potem zjechał jeszcze parę miejsc w Azji, aż w końcu wrócił do Polski. I właśnie z tym powrotem mierzy się (chociaż, jak ma w zwyczaju, nie bezpośrednio – narratorem jest Robert składający się z kilku postaci, w tym w jakiejś części też z autora) w nowej książce. Co może zobaczyć w naszym kraju człowiek, który ostatni raz był w nim jeszcze za czasów PRL-u i większość życia spędził w Japonii? Złodziei, szaleńców na drogach, przekręty… I wszystko to jest przesympatycznie opisane, bo cały świat poznajemy oczami zarówno Spolszczonego Japończyka (Hattoriego), jak i Zjaponizowanego Polaka. To świetny duet, który gładko przeprowadza przez książkę i pozwala nie zwracać uwagi na jakieś ewentualne niedoskonałości warsztatowe Bruczkowskiego. I chociaż mogło być lepiej (przeszkadzał mi niestety dosyć mocno zaakcentowany wątek romantyczny), to pełno w Powrocie perełek i trafnych obserwacji, których oczekiwałem.
[Berlin]
STEPHEN KING – DOKTOR SEN
Jeśli nazwisko Jack, Wendy i Danny Torrance nic ci nie mówi – lepiej nie zaczynaj lektury tej książki. A to dlatego, że zapewne nie czytałeś/aś Lśnienia Kinga. A ta książka jest jej kontynuacją. To znaczy, jeśli bardzo chcesz – to możesz. King bowiem przemyca tu i tam informacje o tym, co zdarzyło się kiedyś w hotelu Panorama, więc problemów ze zrozumieniem fabuły mieć nie będziesz. Ale szkoda by jedna z najlepszych jego książek dotarła do ciebie w ten sposób. Do tego, na samym początku, gdy pojawiają się różni ludzie (i niekoniecznie tylko ludzie) znani z pierwszej części, możesz być nieco zdezorientowany/a. Tobie więc powiem tylko – kup tę książkę, bo jest tego warta. Ale potem odstaw na półkę i poczytaj Lśnienie. I dopiero wówczas wróć do Doktora.
W ogóle mam wrażenie, że King – mający już swe lata – trochę oszczędza siły i w efekcie tylko co druga jego książka jest warta polecenia. Popatrzmy: Ręka mistrza – w porządku, Pod Kopułą – takie se (jak dla mnie stanowczo za długa, przegadana i z totalnie niesatysfakcjonującym zakończeniem). Dallas’63 – świetna, ale już Joyland – zaledwie niezła. Doktor Sen zatem powinien być książką co najmniej dobrą. I jest. King po staremu po prostu nas straszy. Jest Potężne Zło, które nie do końca wiadomo czym jest – ale ewidentnie bruździ, są jego odpowiednio paskudni Wysłannicy, są i Dobrzy Ludzie, którzy próbują się mu przeciwstawić, choć szanse zwycięstwa mają na pozór nikłe. I o to chodzi. Nie ma za wiele psychologizowania, King nie udaje, że chce coś głęęęębokiego powiedzieć o np. ludzkiej naturze (na czym się wyłożył w Pod Kopułą, bo 900 stron by przekazać, że jak dasz człowiekowi wielką władzę to się ześwini, to troszkę za dużo) – a po prostu opowiada historię. Zaprasza nas do tego, co ja nazywam „ekspresem Kinga”: otwierasz książkę i jeeeedziesz, a kolejne dziesiątki stron migają niczym słupy trakcji elektrycznej za oknem rozpędzonego pociągu. Ponad 650 stron w weekend – tak, King potrafi mnie do tego zmusić.
Oczywiście nie da się ukryć, że tu i tam autor miejscami troszkę za bardzo sprzyja swoim bohaterom, czego kiedyś nie robił; pojawia się też ulubiony przez niego motyw „dziecka obdarzonego taką mocą, że wam łeb rozerwie jak będzie próbowali ją ogarnąć”. Takim był w Lśnieniu Danny Torrance, który teraz jest już panem w średnim wieku, a takim „wonder baby” w Doktorze Śnie będzie… zobaczysz kto. I co potrafi.
Kontynuacja Lśnienia jest niewątpliwie mniej posępna i mniej przerażająca niż pierwowzór, a znający Króla niektóre jego zagrania i rozwiązania fabularne są w stanie przewidzieć na kilka(dziesiąt) stron wcześniej niż one nastąpią. Tym niemniej szczerze ją polecam. To dobra, a nawet może więcej niż dobra pozycja w jego bibliografii (być może jedna z ostatnich dobrych książek Kinga?). Szczególnie, że udało mu się tym razem nie schrzanić zakończenia – po prostu mamy tu klasyczną, filmową wręcz konfrontację Dobra i Zła, niczym w starym westernie. Twarzą w twarz. Umysłem w umysł. I niech wygra lepsz… bardziej cwany. Bo Dobro u Kinga też potrafi być sprytne oraz okrutne i podstępne. Na nasze szczęście.
W mej osobistej skali: 8/10
PS. Świadomie unikałem zdradzania szczegółów fabuły, więc proszę mi tu nie narzekać, że „jakaś mało konkretna ta recenzja”. Albo konkret, albo brak spoilerów.
[Smuggler]
%pagebreak%
RONNIE JAMES DIO – MIGHTIER THAN THE SWORD
„The best ofy” ciężko recenzować, zwłaszcza jeżeli są one zwieńczeniem kariery trwającej przez ponad 4 dekady. Długi staż i współpraca z tuzami pokroju Richiego Blackmoore’a i Tony’ego Iommiego sprawiają, że za pretensjonalnym tytułem kryje się kawał historii hard rocka i heavy metalu. Dwupłytowe wydawnictwo otwiera bluesowy Caroline County Ball, co przyjąłem z niemałym zdziwieniem, bo też chłopaki z Elf miały przecież w repertuarze znacznie bardziej chwytliwe kawałki (chociażby rozbujane Hoochie Koochie Lady). Za bajkowym Love is All, z czasów kolaboracji z Rogerem Gloverem, wygodnie rozgościły się klasyki Rainbow, niestety we wspominkach zabrakło najpopularniejszego w karierze zespołu Man on the Silver Mountain (to tak, jakby Stonesi pominęli na składance Paint it Black). Na dwóch płytach ś.p. Dio prezentuje szeroką paletę swoich wokalnych możliwości – od balladowego Children of the Sea, przez doomowe Bible Black, po monumentalne Gates of Babylon. Oczywiście słuchacz obeznany z twórczością byłego frontmana Black Sabbath może kręcić nosem (Neon Nights w wersji z koncertówki Live From Radio City Hall to cień tego, co wokalista potrafił wykrzesać z tego utworu w latach 80, brak tu chociażby lirycznego Falling Off The Edge Of The World), nie zmienia to jednak faktu, że Mightier Than The Sword to wspaniały start w twórczość legendy metalu i zgrabne podsumowanie tego, co pierwsze gardło Rainbow, Black Sabbath, DIO i Heaven & Hell dało światu muzyki rozrywkowej.
[Papkin]
Czytaj dalej
13 odpowiedzi do “[Magazyn kulturalny] Breaking Bad, Doktor Sen, Made in Japan, Orphan Black…”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Magazyn kulturalny tym razem bez muzyki, ale wypchany dobrymi serialami i książkami. Nerwowo, strasznie i zabawnie. Ponadto ponownie gościmy na łamach Smugglera, który opisuje, na czym spędził niedawno jeden z weekendów.
Pod tekstem o Breaking Bad mogliście dać jakieś video bardziej nawiązujące do serialu, niż głupkowaty teledysk, który pojawił się w jednym odcinku przez jakieś 10 sekund 😀 .
Doktor Sen jest niezły, zacząłem dziś czytać i „zrobiłem” za jednym zamachem 155 stron.
.. ale ten teledysk jest przecież wdechowy i dużo mniej sztampowy, niż jakiś trailer 😉
Ostatnio kupiłem kontynuację Lśnienia i po pierwszych kilkudziesięciu stronach szczerze polecam fanom książek Kinga.
Nie jest źle. Zamiast klipu Gale’a możnaby zamieścić to(a.k.a. jedyny niezakończony wątek): |http:www.youtube.com/watch?v=oP_4z4IoYHs 😛
Rzeczywiście wielka szkoda że Luther tak szybko został zakończony. Na szczęście z tego co wiem ma powstać jeszcze film telewizyjny. Niestety ukazujący wydarzenia przed serialem (zabraknie w nim Alice; wątek relacji pomiędzy nią a lutherem uważam za najmocniejszy wątek tej genialnej serii).
@lucek71Wszyscy fani Kinga „Lśnienie” dawno przeczytali 😀
Nie mogę zgodzić się z tobą Adzior – dla mnie to „Ręka Mistrza” była nudna (w połowie odpadłem), a „Pod kopułą” wciągnęła mnie niesamowicie. Więc twój argument jest inwalidą.
@Krzyhu – kazdy ma swoj gust, dla mnie „Pod Kopula” to najnudniejsza od czasow „Mrocznej polowy” ksiazka Kinga. I o ile zwykle czytam je 2-4 dni, tak te meczylem chyba z 10, a slowo „meczylem” dobrze oddaje moje wrazenia z lektury – o ile zawsze przy Kingu mam wrazenie, ze jade kolejka gorska w lunaparku, tak wtedy czulem sie jakbym plynal w basenie wypelnionym kisielem. Pomysl PK i poczatek – swietny, ale im dalej tym bylo gorzej i nudniej. O zakonczeniu nawet nie wspomne.
Do tego nie czulem zadnej emocjonalej wiezi z bohaterami, ich losy po prostu mi zwisaly. A wprowadzenie „z d…” elementow parapsychologii do ksiazki zasadniczo bedacej technothrillerem (gdy po pewnego paskudnego pana przyszedl sam-wiesz-kto) to troche jakby do ksiazki Clancy’ego wprowadzic wampiry.
„Pod Kopułą” ma taką socjologiczną złożoność, która mnie na przykład kupiła i skończyłem tę książkę błyskawicznie. Co do „emocjonalnej więzi” – King jak zwykle wplótł trochę restrospektywnych fragmentów, dzięki którym bardzo się z Barbarą zaprzyjaźniłem, a że finał jest znacznie bardziej intensywny i odjechany, niż w takim „Sklepiku z Marzeniami” – dla mnie bomba. Ale zgodzę się, że zakończenie rozczarowuje na całej linii. Zresztą Król często ma problemy z zamknięciem swoich powieści.
W moim kanonie ksiazkek Kinga, do ktorych nie wroce, jest na 2 miejscu z 5 :)1. Mroczna polowa (swietny poczatek, a potem coraz gorzej, ksiazka splodzona bez milosci, z poczucia obowiazku i spisanej umowy)|2. Pod Kopula (nuuuuuuuuuuuuuuuudyyyyyyyyyy)|3. Komorka (zupelnie niekingowskie!)|4. Opowiesc Lisey (nie kupilem „poetyckiego jezyka”)|5. Ciemna, bezksiezycowa noc (bardzo nierowny zbior opowiadan z zenujaco slabym „Kotem z piekla rodem” (czy jakos tak), ktorego nie wzialby ambitny fanzin.