Mortal Kombat X ? relacja z mistrzostw Europy
5 lipca centrum Parc des expositions de Paris-Nord Villepinte pękało w szwach od fanów mangi, anime i japońskich gier. Z każdego stanowiska na uczestników konwentu zerkały postacie piratów z One Piece’a, czyli ciągnącej się od lat sagi Eiichiro Ody, która swoją wszędobylskością zdawała się krzyczeć „anime korsarze to nowa religia Francuzów”. Między sklepami z figurkami ciągle przewijały się sylwetki w stylowych mundurach z wciąż popularnego Attack on Titan, gigantyczna sekcja Nintendo pełna była grywalnych wersji niezapowiedzianych gier i eventów pokroju zawodów w Splatoona, a głodni kolekcjonerzy figurek zamawiali hurtowe ilości azjatyckich specjałów, czy to ramen, czy takoyaki.
Na tle krajobrazu pełnego fantazyjnych strojów i dwuwymiarowych piękności o wielkich oczach szesnastu zawodników wyrywających sobie kręgosłupy w Mortal Kombat X prezentowało się nieco… abstrakcyjnie. A jednak wielu przypadkowych uczestników Japan Expo zatrzymywało się przy stanowisku Warner Bros., żeby pokibicować europejskim mistrzom. I w sumie gdy się nad tym zastanowić, nie jest to szczególnie dziwne.

Bo przecież przebieg rywalizacji w najnowszym Mortalu wydaje się idealnie skrojony pod szerszą publiczność – wystarczy parę minut i nawet amator zrozumie, o co tu chodzi. To nie Injustice: Gods Among Us, które często usypiało nudnymi taktykami i nieciekawym zoningiem (trzymanie wroga poza zasięgiem dzięki atakom na odległość). MKX zostało zaprojektowane tak, żeby obaj zawodnicy nieustannie zachowywali się agresywnie, nieprzerwaną ofensywą znajdowali dziury w obronie przeciwnika, zaś dzięki biegowi i teleportom mogli natychmiast znaleźć się przy uciekającym wrogu. Czy uderzy mnie teraz od dołu, czy może z wysoka, a może spróbuje złapać? Wymiany serii ciosów trwają, aż ktoś znajdzie wreszcie otwarcie – następuje efektowne combo, które albo zabiera 30-40% paska życia, albo ku żywiołowej reakcji publiki zostaje „puszczone” w trakcie. W końcu bita postać pada na ziemię, tam dostaje szansę powrotu na bezpieczną pozycję, wracamy do punktu wyjścia. Wzajemne polowanie na siebie zaczyna się od nowa.
Do tego dochodzi prosty w zastosowaniu, podzielony na trzy paski wskaźnik energii – za jeden pasek można wykonać ulepszoną wersję ciosu specjalnego, za dwa paski przerwać bolesne combo rywala, za trzy wykonać kinowy finisher z „rentgenowymi” ujęciami łamanych kości i miażdżonych organów. Prosta bijatyka, której przyjemny rytm każdy łapie w locie. Idealna rzecz dla przypadkowego widza mordobiciowego streama… albo przechodzącego przez strefę turniejową cosplayera. Nie potrzeba nawet słynnych Fatalities, żeby przykuć uwagę gapiów.

Adrian „Frizen” Szydłowski nie miał okazji zachwycić ich w Warszawie – nie dlatego, że jego Kung Lao był słaby (wręcz przeciwnie, zupełnie zdominował całą konkurencję), a dlatego, że jednak w klubie Loft 44 pojawiło się z okazji ogólnopolskich zawodów niewiele przypadkowych osób. Widząc, jak trenuje na dzień przed mistrzostwami Europy w siedzibie Cenegi, spodziewałem się naprawdę dobrego show – zręcznych teleportów, niemal perfekcyjnej presji, świetnego odczytywania zamiarów przeciwnika. Niestety, nie wszystko poszło po naszej myśli.
Kiedy już przyjechaliśmy na miejsce, a loża komentatorów w składzie Ketchup i Mustard (słynni na scenie Mortala bracia, odziani kolejno w czerwoną i żółtą koszulę) otwarła turniej, Frizen od razu stanął do walki z pierwszym rywalem – Kano w wersji Cutthroat, którego kontrolował MasterVHD z Belgii. Choć wydaje mi się, że w Warszawie Adrian poradziłby sobie z nim bez większych problemów, tak tutaj coś było z jego stylem gry bardzo nie tak. Niszczycielskie kombosy, którymi wcześniej się popisywał, teraz puszczane były w połowie, jeśli nie wcześniej. Zbyt rzadko udawało mu się trafiać Kano wzmocnionym tornadem Kung Lao, które zwykle czyniło drugiego gracza bezbronnym – teraz sam wystawiał się na kontry. Najgorsze było jednak to, że teleporty, którymi Frizen wcześniej cały czas trzymał wroga w niepewności i przy których zawsze trafiał drugą postać kopnięciem w głowę, prawie nigdy nie działały zgodnie z planem. W Paryżu polski Kung nieustannie atakował ze złym timingiem, co Kano karał spokojnym podbródkowym, a potem nawet odważnymi kombinacjami ciosów za ponad 30% paska życia.

O klasie Polaka świadczy to, że nawet mimo tych błędów jakoś sobie radził. Ale że nieszczęścia chodzą parami, po trzech meczach i wyniku 2:1 poproszono go o zejście ze sceny. Adrian przez chwilę nie wiedział, o co chodzi – potem zareagował wściekłością, w regulaminie było przecież napisane, że zwycięzca miał zostać wyłoniony z serii pięciu meczy. Za kulisami turnieju zapanował chwilowy chaos, po czym szybko podjęto decyzję o rozpoczęciu całych zawodów od nowa. Niestety, tym razem rozkojarzony całym zamieszaniem Kung Lao nie stanowił dla Kano żadnego zagrożenia – MasterVHD przeszedł do kolejnej rundy z wynikiem 3:0.
Adrian spadł do drabinki przegranych, gdzie nawet mimo wciąż odbijających się przykrą czkawką problemów pokonał Kima „D1 Gamer Kid” Petersena 3:1. Niestety, reprezentant Wielkiej Brytanii Jet „Aixy” Ly i jego Cassie Cage byli już poza jego zasięgiem – w formie, jaką reprezentował tego dnia, nie miał szans i zgodnie z zasadami podwójnej eliminacji ostatecznie odpadł z turnieju. Kiedy spytałem go potem, co się stało, sam do końca nie wiedział, jak odpowiedzieć – czy winny był brak przyzwyczajenia do używanego w Paryżu sprzętu, czy bardziej zadziałały pobudki psychologiczne? Frizen nie pierwszy raz pojawia się na dużym turnieju, więc ta druga opcja byłaby dość zaskakująca. No cóż, trzeba było przyjąć porażkę z pokorą – szkoda tylko, że Adrian nie pokazał światu pełni swoich możliwości.

Polak odpadł, ale walki trwały dalej. Obaj przeciwnicy Adriana zaszli dość wysoko – obu jednak wyeliminował Michael „Taco” Martinez, reprezentant Holandii, którego Sub-Zero (wariant Grandmaster) zachwycał obłędnym pressingiem. Trzeba było żelaznych nerwów, żeby wytrzymać pod ścianą jego zagrywki z mroźnymi pułapkami. Prawdziwym zaskoczeniem zawodów był jednak Sayed Hasham Ahmed vel Tekken Master, zupełnie nieznany wcześniej nikomu zawodnik z dalekiego Bahrajnu. Kiedy Taco został spytany, czy obawia się tego czarnego konia zawodów, ten zaśmiał się, że jako Sub-Zero nie powinien mieć większych problemów z bahrajńskim Jaksem – w końcu wystarczy, że będzie trzymał go na dystans i nie będzie żadnego problemu.
Tekken Master wyszedł wtedy na scenę i dołożył mu 3:1 pozostającym na drugim końcu ekranu Shinnokiem.
Okazało się, że ten debiutant na europejskiej scenie jest diablo groźny i konsekwentny zarówno nie tylko jako Jax (wariant Heavy Weapons), ale także jako Shinnok (Boneshaper) i Sonya (Covert Ops). Ostatecznie jednak zajął drugie miejsce – tego dnia niepokonani okazali się Denom „Foxy Grampa” Jones i jego władający nawałnicą Kung Lao. W przeciwieństwie do Adriana, idealnie przystosował się do warunków turnieju, regularnie wykonując kombosy wymagające precyzji co do dwóch klatek animacji i świetnie czytając zamiary rywali. Zgarnął przez to czek na piętnaście tysięcy euro, który wręczyły mu piękne cosplayerki Kitany i Cassie Cage. Nieźle, jak na kogoś, kto odpadł z eliminacji we własnym kraju (pokonał go wspomniany wcześniej Brytyjczyk Aixy) i musiał zakwalifikować się do finałów w Szwecji. Ciekawe, czy równie dobry będzie na odbywającym się już za niecałe dwa tygodnie wielkim turnieju EVO 2015?

Mimo drobnych problemów turniej wyszedł wyśmienicie i bardzo profesjonalnie. A kiedy Taco, Tekken Master i Foxy Grampa przy gromkich oklaskach widzów dzielili się pulą nagród w wysokości dwudziestu tysięcy euro, ja przeszedłem się jeszcze po innych stanowiskach. Zobaczyłem oblegane automaty z diablo efektownym Tekkenem 7, tłumy kibicujące mistrzom świetnie zapowiadającego się Street Fightera V, fanów anime zakochanych w J-Stars Victory oraz rzesze fanów Nintendo wariujących przy najnowszych Smash Brosach. I zdałem sobie sprawę, że choć może bijatyki nigdy nie sięgną popularności Counter-Strike’a czy kolejnych klonów Doty, nie muszą, by być im na wiele sposób równe, jeśli nie lepsze.
Więc… do zobaczenia 17 lipca na pierwszych streamach z EVO!

Czytaj dalej
-
„Czołgi” przejęły Gamescom 2025, czyli relacja z Wargaming Day w Kolonii
-
1Szef Diablo odchodzi. W końcu! I to mimo że Diablo 4… było dobrą grą. W swoim gatunku
-
8Poświęciłem 2 lata i 2000 godzin, aby wygrać Ligę Mistrzów Stalą Brzeg
-
3Czy to mniejsze Kroniki Myrtany? Przybliżamy modyfikację do Gothica – Złote Wrota 2: Serce Bogini

Hahaha, nie zauważyłem Raidena, autentycznie 😛 no czarni to autentycznie potrafią znikać 😛
Zaraz, zaraz. Chwila. To na turnieju nie mogli korzystać ze swoich kontrolerów? Trochę to dziwne.
Pozazdrościć, szkoda, że nie ma akurat ze mną Elizabeth bo przenieślibyśmy się na chwilkę w czasie do Paryża 😉