Cult of the Lamb – już graliśmy. Owca mym przewodnikiem
Nie lękajcie się, albowiem w sierpniu wydarzy się świetna gra.
Weźmy najsłodszą możliwą rzecz i zestawmy ją z mrocznym tematem – przepis na sukces prosty, ale jakoś niewielu wyszło poza motyw czarnowłosych dziewczynek wypełzających z telewizora. Śmiałkowie z Massive Monster na szczęście uniknęli casusu Happy Tree Friends, czyli makabry przekraczającej granice dobrego smaku. Cult of the Lamb – a przynajmniej pierwsze pięć godzin udostępnionej mi wersji gry – to prześmiewczy symulator tworzenia kultu i jednocześnie roguelike urozmaicony kilkoma innymi aktywnościami i minigrami, które trwają akurat tyle, by zabić czas, ale nie tak długo, by zdenerwować nas swą nachalnością.
Krucjata owiec
Bohaterami Cult of the Lamb są małe zwierzątka walczące ze sobą w imieniu dwóch przeciwstawnych religii. Gracz dostaje pod opiekę owieczkę, jedyną ocalałą przedstawicielkę swojego gatunku. Towarzyszymy jej podczas ostatnich chwil życia, kiedy to zostaje rytualnie zabita przez wyznawców religii zwanej Starą Wiarą (The Old Faith). Jednak bóstwo – znane jako Ten, Który Czeka (The One Who Waits), gdyż jego prawdziwe imię zniknęło w pomroce dziejów – postanowiło obdarzyć owieczkę ponownym życiem i przedzierzgnąć ją w swego krzyżowca i kapłana.
Świeżo wyświęcony wojownik przemierza lasy pełne potworów, niszczy wszystko, co żywe i martwe, zbiera drewno, kosztowności i jedzenie, a pod koniec każdej krucjaty zawija do bezpiecznego portu – małej osady, w której buduje społeczność wiernych. Wiernych kultu owcy (zwanego też Spaliny i Krew, jeśli uznać nadaną przeze mnie w grze nazwę za kanoniczną).
Etap krucjaty w Cult of the Lamb nie różni się wiele od innych roguelike’ów dostępnych na Steamie. Tutaj okultystyczne motywy w połączeniu z wesołymi barwami i radosnymi pyszczkami zwierzaków są tym, co przyciąga do produkcji, chociaż warto pamiętać, że to tylko dekoracje, czarne i krwawe, ale jednak. Owca walczy orężem typowym dla gier fantasy, w każdej lokacji ma też szansę na napotkanie kupców lub wróżbity, który daje jej losową kartę tarota (i już wiem, że będę musiała sprawić sobie talię inspirowaną Cult of the Lamb).
Śmierć nie jest ostateczna, bo Ten, Który Czeka natychmiast wyciąga duszę krzyżowca ze świata zmarłych i każe kontynuować wyprawę. Za każdym razem zaczynamy poziom od nowa. Same plansze są generowane losowo i możemy co najwyżej wybrać, czy chcemy udać się do lokacji, gdzie występuje prawdopodobieństwo zdobycia surowców, czy może uratować kolejne zwierzę przed poświęceniem w rytuale.
Wszyscy moi wierni
Podczas gdy w większości roguelike’ów „zaliczanie” kolejnych poziomów jest celem samym w sobie (o ile motorem napędowym nie jest też fabuła), tak tutaj kilka razy złapałam się na tym, że boss stanowiący zwieńczenie wycieczki mało mnie interesował. Ważniejsze było zebranie drewna do budowy wystarczającej liczby namiotów dla moich wiernych. Albo złota, dzięki któremu mogłam postawić krąg przemieniający wyznawców w demony. Lokacje – mimo że pełne pajęczyn, jarzących się w ciemnościach symboli, pentagramów i innych utensyliów z szafki wielbiciela grozy – są zbyt nudne i małe, by uzasadniać długie łażenie po nich. Tym, co napędzało mnie do mordowania niewiernych, okazała się moja malutka sekta, baza w środku lasu otoczona palisadą, z kilkoma drzewkami, kupą kamieni oraz Juljulem, Valefarem, Barbatosem i całą resztą zgrai kręcącą się między budynkami.
Baza ma w sobie wiele pragmatyzmu nowoczesnych miasteczek, w których wszystko podporządkowane jest pracy mieszkańców, skromne dekoracje zaś tylko ową surowość podkreślają. Żadnych rabatek ustawionych w serduszka jak w Animal Crossing czy nawet hamaków. Wyznawcy śpią w śpiworach rozłożonych na ziemi, jedzą potrawkę z jagód ze zwykłych glinianych misek. Jedynym budynkiem z dachem jest świątynia, w której raz dziennie głoszę kazanie lub obwieszczam nową doktrynę religijną. Życie upływa mieszkańcom osady na wiecznej modlitwie, czasami każę im narąbać nieco drewna lub wydobyć z ziemi kamienie.
Porzućcie strach!
To prosty żywot, ale moi podopieczni są szczęśliwi. Niewiele im potrzeba poza sensem istnienia, a ja im go codziennie zapewniam. Rozmawiam z nimi o ich potrzebach, które nie są wyszukane (Finegre uznał, że świetnym dowcipem będzie, jeśli zmuszę Barbatosa do zjedzenia dania z kupy), sprzątam po nich (wszak to zwierzęta nieznające koncepcji toalety), grzebię ich ciała, jeśli padną, by następnie ich ożywić. Zwykłe życie sekciarza.
W zamian moje koniki, krówki, myszki i liski modlą się z taką zawziętością, że zbiornik z energią wiary umożliwia mi po każdej krucjacie odblokowanie nowego budynku. Z jednej strony mnie to cieszy, bo chcę, by baza z prostego leśnego obozowiska przemieniła się w miasteczko. Ale z drugiej każda nowa konstrukcja daje funkcje, których użycie kosztuje. Wyznawców jest coraz więcej, na planszy robi się ciasno, a deszcz niszczy legowiska. Może zamiast kapliczki postawię im namioty? Może lepiej spożytkować drewno na stracha na wróble, bo ostatnie zbiory jagód ledwo starczyły, by wszystkich wykarmić? Nie wiem, po co twórcy wymyślili kategorię „Dekoracje”, bo wszystko wskazuje na to, że nie będzie na nie ani miejsca, ani zasobów. Ważniejsze dla mnie jest postawienie stołu, by wierni nie brali miski z jedzeniem prosto z ziemi niż wykładanie ścieżki kostką brukową.
To jednak szczegóły. Cult of the Lamb ma nową wyznawczynię. Od dziś z radością będę nieść światu wieść o tym, jak dał mi szczęście i spełnienie. Czekam z niecierpliwością na 11 sierpnia!
W Cult of the Lamb graliśmy na PC.
Cieszy
- (nie)boska grafika
- natchniona mechanika walki
- uświęcona ścieżka dźwiękowa
- humor dający nadzieję na lepsze jutro
- moi wierni, którym poświęcam ten tekst
Niepokoi
- dekoracje nie mają żadnej funkcji, nawet dekoracyjnej
- lokacje są bardzo małe
Czytaj dalej
Operuję padem jak nunchako, chociaż wolę chińskie sztuki walki. Nie ma gatunku gier, którego bym nie lubiła – są tylko takie, które szybciej mnie nudzą. Cenię dobrą opowieść, chociaż czasami wystarczy mi piękne uniwersum albo jak postać się przekonująco drapie. Pisałam wcześniej w Ja, Rock! i Polygamii, a gram od zeszłego wieku, co brzmi, przyznacie, poważnie.