5.12.2023, 11:30Lektura na 6 minut

The Finals to Team Fortress i Battlefield w jednym. Wrażenia z bety

Usiadłem do bety The Finals z minimalnymi oczekiwaniami. Liczyłem, że gra poprawi jedynie mój zepsuty tego dnia nastrój. Do głowy nie dopuściłem nawet myśli, że przez kolejne kilka dni będę drzeć się z zachwytu, a sam świat dookoła mnie przestanę zauważać.


Krzysztof „Gwint” Jackowski

Dziękuję Dice za zepsucie Battlefielda 5. Bez tego Patrick Söderlund, Magnus Nordin i reszta weteranów firmy nie opuściłaby jej szeregów i nie założyła Embark Studios. Dziękuję też za to, że postęp prac nad The Finals był na tyle szybki, iż ARC Raiders zostało odsunięte w czasie, a na pierwszy plan wybiło się dzieło, które niedawno mogliśmy sprawdzić w ramach beta-testów.


Najbardziej wybuchowy teleturniej świata

The Finals zabiera nas do świata, w którym szczyty popularności osiąga niecodzienny teleturniej. W nim trzyosobowe zespoły rywalizują ze sobą w mało zbożny sposób o pieniądze w czterech trybach gry. Szybka Kasa to miks podkradania flagi (tutaj robi za nią skrzynka z pieniędzmi) i bronienia punktu na mapie (w tym przypadku bankomatu). W Bank It twórcy połączyli natomiast Deathmatch z Krwawą Forsą z Call of Duty. Znajdziemy jeszcze dwa turniejowe tryby będące najzwyczajniej w świecie wcześniej Bank it i Quick Cash, do których dołożono drabinkę eliminacyjną oraz różne modyfikatory mapy, jak zerowa grawitacja.

Każdy z tych trybów jest krótki, niezwykle intensywny i chaotyczny – ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Tym samym produkcja idealnie wpisuje się w obecne trendy szybkich sieciówek, w które możemy sobie pocinać w trakcie przerwy w pracy czy pomiędzy innymi zajęciami.

Jedyne odstępstwo od tej filozofii stanowią konstrukcje map. Co prawda są bardzo ładne, różnorodne i wielopoziomowe, jednak na tyle obszerne, że czasami nawet w formule walk 3vs3vs3vs3 rozgrywka nie zapełnia całej powierzchni areny. Do tego gra po śmierci zawodnika lub całego składu lubi wyrzucić na drugi koniec lokacji, z dala od epicentrum wydarzeń. Niekiedy doprowadzało mnie to do małej frustracji.


Team Fortress + Battlefield = …

The Finals jest bardzo przystępnym tytułem z dość nisko ustawionym progiem wejścia. Podstaw zabawy uczymy się stosunkowo szybko (po dosłownie jednej rozgrywce załapałem, co i jak), a później pozostaje nam jedynie szlifowanie umiejętności.

W grze udostępniono trzy klasy postaci: lekką, pośrednią oraz ciężką. Każda z nich dysponuje innymi właściwościami fizycznymi (prędkość biegu i zdrowie), wyposażeniem oraz umiejętnościami specjalnymi. Lekki bohater jest niezwykle szybki i sprawny, ale za to mało odporny na obrażenia. Ciężki natomiast odznacza się siłą i potrafi demolować wszystko dookoła, jednak rozmiar i mozolność w ruchach stanowią jego piętę achillesową.

Nietrudno tutaj doszukać się inspiracji z Team Fortress 2. Dzięki szerokiemu wachlarzowi broni oraz gadżetów bojowych można dowolnie modyfikować swoje zestawy do walki, więc gracze z łatwością odtwarzali najbardziej znane postacie z produkcji Valve. I tak po mapie biegał Scout z obrzynem, Pyro z irytującym miotaczem ognia czy Inżynier, który masakrował wszystkich wieżyczką.

Podlane to zostało nietypowymi dla tej formuły systemami, jakby żywcem wyciągniętymi z Battlefielda. Strzelanie jest praktycznie identyczne z tym z gier Dice. Czas na eliminację (z angielskiego dobrze znany time to kill) jest nawet jeszcze dłuższy od tego z BF’a, a pomimo dużej swobody w poruszaniu się postaci czuć, że wszystko mogłoby być lekko szybsze, lżejsze i bliższe temu, co znamy chociażby z serii Call of Duty.

Embark tym ruchem krzyczy wręcz, że wymaga od gracza opanowania do perfekcji składowych produkcji. Długi czas na pokonanie rywala premiuje wysoką celność oraz kontrolę wszystkiego, co nas otacza. Szybki, aczkolwiek odrobinę sztywny ruch bohatera wymusza na nas umiejętne zarządzanie gadżetami oraz zdolnościami specjalnymi. Taki miks sprawia, że potyczki są znacznie intensywniejsze i zacieklejsze. Jednak gdy uda nam się wyeliminować innych graczy, satysfakcja spowodowana zwycięstwem okazuje się niesamowicie ogromna. Mało strzelanek na rynku daje tyle przyjemności.

The Finals kładzie także duży nacisk na współpracę pomiędzy graczami: od odpowiedniego doboru postaci i wyposażenia po skoordynowane ataki na rywali oraz cele mapy. Oczywiście zdarzy się sytuacja, kiedy w pojedynkę uda się wam wyczyścić przeciwny skład, jednak na dłuższą metę potrójna siła ognia przeważy nad samotnym wilkiem. Do tego w The Finals dużo trudniej będzie osiągnąć sukces z przypadkowymi ludźmi. Lepiej umówcie się z dwoma kumplami czy też koleżankami na wspólne granie.

W becie często zdarzało się, że ktoś wypadał ze składu przed rozpoczęciem meczu i zmuszony byłem grać w dwuosobowej ekipie, a czasami wręcz w pojedynkę. W takiej sytuacji pozostaje nam pożegnać się z wygraną. Na razie twórcy nie wpadli na pomysł, jak zrekompensować ubytek w składzie, co może stwarzać problemy w przyszłości, szczególnie w trybach rankingowych.


Cały czas tłukło, ale to TAK tłukło

Boże, jak mi tego brakowało w FPS-ach. Destrukcja otoczenia w The Finals nie bierze jeńców i wcina na śniadanie to, co ostatnimi laty widzieliśmy w Call of Duty czy Battlefieldzie, których mapy zostały zbudowane z niezniszczalnium. Każda klasa postaci posiada różnego kalibru gadżety pozwalające siać spustoszenie na arenach. Obiekty adekwatnie reagują na rodzaj eksplozji, budynki tracą okna, tynk schodzi ze ścian, a jak potraktujemy domek granatnikiem przeciwpancernym, istnieje szansa, że rozwalimy mu nawet całą ścianę. Zniszczenia mogą do tego pociągnąć łańcuch kolejnych zdarzeń, jak na nagraniu poniżej.

Z racji tego, że destrukcja otoczenia to bardzo rozbudowany element The Finals, ma ona również kluczowe znaczenie dla naszego zwycięstwa. Możemy zatem rozwalić ściany, żeby łatwiej wdrapać się na szczyt budynku, ale musimy liczyć się z tym, że będziemy potem wystawieni na ostrzał. Możemy wysadzić podłogę pod bankomatem, aby zleciał na niższe piętro, ale dzięki temu przeciwnicy otrzymają lepszy dostęp do wypłacenia pieniędzy, czego byśmy nie chcieli. Opcji rozegrania akcji jest masa i tylko od naszej wyobraźni zależy rozwiązanie sytuacji.


Coś takiego zdarza się bardzo rzadko

Embark zrobiło rzecz niezwykłą. Wypuściło betę gry, która zdaje się w wielu aspektach kompletniejsza i lepiej zarządzana niż niejedna sieciówka obecna na rynku od lat. To też bardzo niebezpieczna sytuacja dla twórców. Po pierwszym zachwycie może okazać się, że mała różnorodność trybów oraz plaga cheaterów (było z tym dużo kłopotów) doprowadzi do monotonii i szybkiego odpływu graczy. Życzę mimo wszystko twórcom powodzenia. Postawili bowiem niesamowite fundamenty dla marki, która już teraz bije na głowę swoją rozgrywką większość rywali, a docelowo może stać się jednym z najważniejszych graczy na rynku. Ależ żałuję, że nie mogę dalej grać!


Czytaj dalej

Redaktor
Krzysztof „Gwint” Jackowski

Beznadziejnie zakochany w Dead Space i BioShocku. W gry wideo gram, odkąd byłem mało rozgarniętym bobasem, i planuję robić to do końca. Wydałem 460 złotych na Diablo IV i do teraz tego żałuję. Jak ktoś chce zagrać w jakiegoś multika na Xboksie, to ja bardzo chętnie.

Profil
Wpisów660

Obserwujących4

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze