26
17.12.2022, 20:46Lektura na 4 minuty

„Avatar: Istota wody” – recenzja filmu. Lanie wody w pięknych okolicznościach przyrody

Zachłanni kolonizatorzy kontra rdzenne plemiona i proekologiczny manifest w tle. Motyw stary jak świat, a w 2009 roku opowiedziany przez Camerona na nowo, ale w sposób szczególny, bo przy wsparciu wyobraźni, zaawansowanej technologii i wywrotek pełnych starej, dobrej mamony.


Eugeniusz Siekiera

James Cameron – niegdyś specjalista od wybornych sequeli („Terminator 2: Dzień sądu”, „Obcy: Decydujące starcie”), dziś reżyser, który zafiksował się na swoim autorskim uniwersum traktującym o ludzie Na'vi zamieszkującym księżyc Pandora – po 13 latach i szumnych zapowiedziach w końcu dowiózł kontynuację. To dopiero druga część z pięciu zaplanowanych i choć wciąż nie wiem, czy mam ochotę oglądać kolejne, to tych trzech godzin z okładem, które spędziłem w kinowej sali, nie uważam za czas zmarnowany.

Avatar: Istota wody
Avatar: Istota wody. Fot: 20th Century Studios

Cameron ma słabość do oceanicznych głębin, a ukazywanie piękna podwodnego świata i potęgi żywiołu wody opanował do perfekcji. Nie dziwi więc, że sequel, skupiony wokół plemienia żyjącego w trwałej symbiozie z morzem, jest wizualnym arcydziełem i prezentuje się lepiej niż oryginał z 2009 roku. I choć nie brakuje wielu nowych twarzy, nie zastępują one starych bohaterów. Na pierwszym planie widzimy znanych z „jedynki” Jake’a Sully’ego (Sam Worthington) i jego żonę Neytiri (Zoe Saldana). W czasie, gdy zniknęli z naszych radarów, doczekali się licznego potomstwa, więc nowy „Avatar” traktuje nie tylko o więzach plemiennych, ale i rodzinnych. Ich blaskach i cieniach, ogromnej odpowiedzialności, która spada na rodziców, i wyzwaniach, z którymi muszą się mierzyć. Momentami to teen drama jak się patrzy – okazuje się, że niesubordynacja nastolatków to problem wszystkich humanoidalnych ras i gatunków, jak kosmos długi i szeroki.

Zagrożenie po raz kolejny przybiera postać „ludzi nieba”, czyli ziemskich kolonizatorów, którzy po wykończeniu własnej planety szukają schronienia na Pandorze, wyciągając swe chciwe łapska po dobra naturalne nowego świata. Do tego dochodzi wątek palącej zemsty, a ta, jak powszechnie wiadomo, jest daniem, które najlepiej smakuje na zimno. Powraca stary wróg, choć w nowym wydaniu – świadomość i wspomnienia zmarłego pułkownika Milesa Quaritcha (Stephen Lang) zostają przeszczepione do ciała awatara, Na'vi wyhodowanego w warunkach laboratoryjnych. Z kilkoma innymi marines – dysponując siłą i umiejętnościami tubylców – ruszają w teren z misją pojmania i zabicia Sully’ego. W trosce o rodzinę bohater decyduje się opuścić leśne ostępy i własne plemię, szukając z najbliższymi schronienia wśród członków wodnego klanu Metkayina. Rozpoczyna się polowanie, a że pułkownik Quaritch to wyjątkowo mściwy myśliwy, sielanka naszej niebieskoskórej familii nie może trwać zbyt długo. 

Avatar: Istota wody
Avatar: Istota wody. Fot: 20th Century Studios

Motyw zespolenia z naturą silnie wybrzmiewa z każdej klatki obrazu. Flora i fauna mienią się wszystkimi kolorami tęczy i manifestują swoją obecność na setki sposobów, ale zawsze robią to szalenie widowiskowo. Mnóstwo tu scen rodem z kosmicznego wydania National Geographic, które do opowiadanej historii niczego nie wnoszą. Mają wyłącznie jeden cel: wywołać zachwyt. I faktycznie, zachwycają, bo mimo upływu lat, jakie minęły od naszej ostatniej wizyty na Pandorze, i niezliczonej ilości efekciarskich filmów, które obejrzeliśmy w międzyczasie, ten świat nic nie stracił ze swego uroku, a przeniesienie akcji w nowe rejony pozwoliło ukazać malowniczy glob z zupełnie innej strony. Rozmach powinni docenić również widzowie, którzy wybrali się do kin na ostatnie widowisko Marvela – na tle „Istoty wody” podwodne sceny z nowej „Czarnej Pantery” prezentują się wręcz żałośnie słabo. Pod względem technicznym tytuły te dzieli przepaść.

Nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem, że nie jest to film głęboki ani szczególnie odkrywczy. Nie jest to też obraz oryginalny; to w zasadzie „jedynka” na sterydach, a momentami Cameron przepisuje sceny ze swoich wcześniejszych filmów (ot, choćby sekwencje w ciasnych wnętrzach nabierającego wody statku, które podejrzanie przypominały mi tonącego Titanica). Do przewidzenia był również fakt, że pod płaszczykiem kina przygodowego kanadyjski reżyser raz jeszcze będzie próbował przemycić moralizatorską pogadankę na temat zgubnego wpływu człowieka na środowisko naturalne. Tylko czy przewidywalność musi być wadą? 

Avatar: Istota wody
Avatar: Istota wody. Fot: 20th Century Studios

Na nowym „Avatarze” bawiłem się całkiem nieźle, być może dlatego, że moje oczekiwania nie były zbyt wygórowane. Po części pierwszej, którą zapamiętałem jako piękną wydmuszkę, liczyłem się z trendem spadkowym. A tu, o dziwo, jest lepiej. To oczywiście wciąż prosta historia obleczona w efektowne fatałaszki, kino mainstreamowe w stanie czystym, ale mimo pustych zapychaczy 193 minuty filmu minęły mi zaskakująco szybko.

Ocena

Wizualny fajerwerk, w którym scenariusz schodzi na dalszy plan, złożony na ołtarzu widowiskowości. Ale że identycznie było poprzednim razem, raczej nikt nie powinien czuć się oszukany. Jeśli jednak szukasz fabularnej głębi, mam dla ciebie złą wiadomość – totalnie pomyliły ci się seanse. Tu głęboki jest jedynie ocean.

7
Ocena końcowa



Czytaj dalej

Redaktor
Eugeniusz Siekiera

Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.

Profil
Wpisów129

Obserwujących22

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze