„Minecraft: Film” – recenzja. Stawianie klocka dosłownie i w przenośni
„Minecraft nadaje się na film”. Odważne stwierdzenie, ryzykowna teza. Przy adaptacjach gier trzeba przecież karkołomnie zastąpić widzom interaktywne doznanie, i to w taki sposób, aby podczas oglądania nie zatęsknili za zostawionym w domu padem, dzięki któremu mogliby chociaż poudawać, że to ładna, ale nie za bardzo angażująca cutscenka.
A w Minecrafcie cutscenek brak, to hołd na cześć kreatywności, tworzenia czegoś z niczego własnymi rękami, poznawania niepoznanego, aby można było z dumą nazwać się znawcą tych losowo wygenerowanych ziem – każdy kopiący kloce gracz ma własny świat, a w nim własne przygody, ze Steve’em jedynie stanowiącym uniwersalną reprezentację grającego. Mine, craft – kop, twórz, mine craft – moje rzemiosło. Próba wciśnięcia gry bez fabuły w konkretne ramy, zwłaszcza takiej sprzed kilkunastu lat (matko, mam 24 lata, nie chcę już czuć wieku), to natomiast proszenie się o guza. Innymi słowy, każdy sklecił sobie w głowie ciekawszą historię, niż mógłby wymyślić nawet najpłodniejszy scenarzysta.
Życie na gorąco
Twórcy „Minecrafta” postawili zatem na sprawdzonego hollywoodzkiego isekaia: przeciętni ludzie (w składzie: rodzeństwo w żałobie po śmierci matki, niespełniona pracowniczka fabryki chipsów, pozer jadący na wygraniu za dzieciaka zawodów arcade) trafiają do nadzwyczajnego świata, reprezentując przy tym osoby nieznające materiału źródłowego.
Z tym że Minecrafta kojarzy każdy, nie ma więc łopatologicznego tłumaczenia, co to za miejsca, stworki i inne redstone’y. Ot, bohaterowie trafiają na kolejne kultowe atrakcje – uderzenie drzewa, pierwsza noc, wizyta u villagerów, farmy creeperów itp. – a my, znający grę widzowie, czekamy na ich reakcję. Ogląda się to miejscami jak głupawkę znajomych na jednym serwerze, czasem jak zmontowany let’s play minecraftowego debiutanta – ma to sens, jako że świat, gdzie można zdziałać wszystko, odkrywają osoby, dla których szczytem życiowym jest obecnie praca w amerykańskiej stolicy smażonych kartofli.

W „Minecrafcie” najbardziej boli nie tyle prostota fabuły, ile jej pretekstowość. Nie spodziewałom się skomplikowanych wątków, gorzej, że (komiczne, absurdalne, ale nadal totalnie znikąd) randkowanie Jennifer Coolidge z villagerem niesie za sobą większe pokłady emocji niż kryzys wieku średniego Jasona Momoy czy wątek brata i siostry, którzy muszą żyć na swoim po stracie rodzicielki (dziewczyna w samej pierwszej kwestii wspomina o niej tak nonszalancko, że w głowie aż zahuczało mi legendarne „Jestem siostrą twojej biednej matki i to właśnie ja cię wychowałam”). Osobiste zmagania postaci, nagłe wtręty z otwieraniem się na ich temat stanowią jeno przerywnik – skłaniający, o zgrozo, do przeklikania – aby nie doszło do przebodźcowania zabawą.
Tęczowa kolekcja
A zabawa nie bierze jeńców, bo właśnie ona okazała się najistotniejsza dla twórców: ciągle coś się dzieje, nuda jest tu jedynie słowem, a oddech to coś, co nie za bardzo się szanuje. Szybko jasnym się staje, że chodzi tu nie tyle o jedną przygodę, ile o serię ciekawych sytuacji, jakby odhaczanych – byle co minutę zdarzyło się coś nowego, nieważne, czy faktycznie fajnego. Najprościej mi nazwać „Minecrafta” bardziej shitpostowym „Super Mario Bros. Filmem”, gdzie też zapierniczano, jak tylko się dało, od rzeczy z gier do rzeczy z gier, okazjonalnie i nieszczególnie szczerze uderzając w prywatę i Morały™. Tu jednak radocha nie bierze się z samego rozpoznawania tego i owego; mocniej niż w innych tego typu adaptacjach czy nawet blockbusterach pokroju marvelowskiego akcja i humor polegają na fizyczności – obsada biega po scenografiach, nie na samym tle niebieskich płacht, a kaskaderka, slapstick i absurdalne sytuacje stanowią główne źródło zabawy.

Twórcom zarzuca się nastawienie na „tiktokizację” pod dzieci i młodzieży, co nie wydaje mi się fair wobec zarówno reżysera, Jareda Hessa, którego „Nacho Libre” czy „Napoleon Wybuchowiec” również są lekkimi, niezobowiązującymi montażami głupot, jak i ewidentnej frajdy oraz zaangażowania aktorów wykraczającego ponad chęć zgarnięcia wypłaty. Wszyscy się miotają, rzucają, nie boją się zabawić – nawet kosztem wizerunku, jak to czyni Momoa, robiąc z siebie totalnego błazna, wariację na temat Billy’ego Mitchella, gdyby ten ubierał się nieco ładniej. Jack Black z kolei, owszem, gra Jacka Blacka, ale to nie przypadek niezmiennego The Rocka – zaraża charyzmą i nawet najgłupsze jego piosenki są zwyczajnie czarujące. A Coolidge… to Coolidge.
Dobór nienaturalny
Tylko że seans „Minecrafta” wymaga zawieszenia niewiary na rzecz bezpretensjonalnej zabawy. Morały o konieczności, cóż, wiary w swoją kreatywność nie działają ani trochę, bo całość skupia się na wyliczance atrakcji z gry, nie eksplozji umysłu, na którą gra pozwala. Sama też konwersja stylizacji pierwowzoru na „realistyczniejszą” jest nierówna. Pomijam już fakt, że niby to inny świat, a po rozwalonych przedmiotach zostają latające ikonki. Przede wszystkim Nadziemie i Nether mają wyglądać… normalnie, a to, że przypominają zlepek klocków, nie martwi nikogo, kto żyje w tym świecie – świnia jest świnią i tyle.
Kiedy więc bohaterowie narzekają na groteskowość owiec, lam i innych villagerów, nie czepiają się ich samych, tylko projektów twórców filmu. I nie ma w tym żadnego metakomentarza, to niedbalstwo i niespójność. Bo dlaczego taki piesek jest słodki, a owcy trafiło się przywidzenie przy paraliżu sennym? Czemu creepery są identyczne, a zombiaki ni to w pełni klockowate, ni to totalnie ludzkie? Ale cóż, jedni, widząc w grze bloki, od razu wznoszą pałace i rezydencje, inni penisy na pięć metrów. Obie czynności to zabawa, na obie pozwala Minecraft. Przekaz z tego żaden, podobnie jest z filmem.
Ocena
Ocena
Dużo tu dobrego, jeśli chodzi o humor, akcję i obsadę (szczególnie cudownie pierdołowatego Jasona Momoę), ale jako adaptacja to film niepewny, niespójny i wymagający wiele ustępstw w kwestii obrony. A tę można sprowadzić do: „No fajne, zabawne”. Ale tak szczerze fajne i zabawne.