Uważajcie na żołądki! „Rodzaje życzliwości” to eksperyment nie dla każdego [RECENZJA]
W przeciwieństwie do „Faworyty” czy „Biednych istot” „Rodzaje życzliwości” nie są skrojone pod Oscary. Yórgos Lánthimos nie musi już niczego udowadniać, a jeśli chce bawić się kinem, nikt mu tego nie zabroni. I nawet jeżeli rzeczonym eksperymentem nie trafia w sam środek emocjonalnej tarczy, nie wyrzucicie filmu szybko z głowy.
Wizualnie i koncepcyjnie to znacznie skromniejsze dzieło niż ostatnie produkcje greckiego reżysera, ale niech was nie zwiodą kosmetyka i detale. Esencja pozostała bez zmian, powiedziałbym wręcz, że „Rodzaje życzliwości” to Lánthimos w stanie czystszym niż filmy, które wypromowały jego nazwisko w Hollywood. To swoisty powrót do źródeł, czyli czasów, gdy nakręcił „Kła”, „Lobstera” i „Zabicie świętego jelenia”, z całym bagażem wad i zalet wynikających z tego tytułu – musicie sami ocenić, co przeważa we wcześniejszym dorobku reżysera.
Upokorzyć, stłamsić, zawładnąć
Choć brakuje charakterystycznych ujęć z rybiego oka, duch Lánthimosa jest tu silny, bo niczym w kalejdoskopie przewijają się motywy, które w czytelny sposób korespondują z tematyką jego poprzednich dzieł. Mowa o dojmującej samotności, graniczącej z obłędem potrzebie akceptacji, miłości skłaniającej do najgorszej podłości czy szaleństw oraz desperacji, finalnie często prowadzącej do tego samego. Przede wszystkim jednak film mówi o toksycznych relacjach i psychicznej lub fizycznej dominacji jednego człowieka nad drugim. Dominacji, która z biegiem czasu staje się tak zepsuta, chora i uzależniająca, że nieprzekraczalne wcześniej granice zostają zatarte, a niemożliwe nie istnieje.
„Rodzaje życzliwości” to w zasadzie trzy krótsze miniatury, każda na swój sposób inna, co jedna, to bardziej szalona. To opowieści surrealistyczne i zachęcające do interpretacji na wielu płaszczyznach. Historie, które nie stronią od przemocy, sadyzmu i jak ostatnie filmy Greka są na wskroś przesiąknięte erotyką. Z uwagi na nierzadko szokującą i odważną tematykę to dość zabawne, że to kolejny obraz po „Biednych istotach” dystrybuowany przez Disneya.
Życzliwości jak na lekarstwo
Film rozpoczyna się przewrotną opowieścią o niezdrowej relacji szefa i podwładnego. Pierwszy układa życie drugiemu, a grafik na każdy dzień obejmuje wszystkie możliwe czynności: od pory śniadania i rodzaju przyjmowanego jedzenia po godziny zarezerwowane dla kochania się z żoną. Pierwszy wymaga coraz więcej, drugi zaś staje na głowie, by spełnić nawet najbardziej szalone zachcianki.
Druga miniatura to historia uratowanej z morskiej katastrofy kobiety, która po dłuższej nieobecności wraca do męża, ten jednak nie daje wiary w jej prawdziwość i żąda z jej strony coraz większych poświęceń, a spirala oskarżeń i paranoi nakręca się coraz bardziej. To przy okazji trafna metafora dotycząca zmian zachodzących na przestrzeni lat w każdym z nas.
Trzeci temat bierze na tapet fikcyjną sektę, której akolici poszukują mesjasza posiadającego moc leczenia ran, nawet śmiertelnych. Potencjalne wykluczenie z szeregów religijnego bractwa paraliżuje jej członków panicznym strachem i by nie dopuścić do najgorszego, są w stanie zrobić wszystko, nawet dać się ugotować w fińskiej saunie.
Mamy więc trzy fabularne nowele połączone luźno motywem przewodnim i w każdej z nich aktorstwo najwyższej próby w wykonaniu ulubieńców Lánthimosa z jego ostatnich obrazów – Emmy Stone i Willema Dafoe. A towarzyszy im nie mniej kapitalny Jesse Plemons. Każde z nich zamienia się w kameleona, odgrywając niejako trzy różne role i wcielając się w kompletnie innych bohaterów.
Posłużmy się przykładem Dafoe. W pierwszej opowieści gra stojącego na czele dużej korporacji Raymonda, postać iście diaboliczną, która manipuluje i pociąga za sznurki oplatające niczym pajęczyna pozostałych (jak dla mnie najlepsza historia z całej trylogii, a zarazem najciekawsze wcielenie wybitnego aktora). W drugiej to troskliwy ojciec targany miłością do córki i rosnącą stopniowo niechęcią do zięcia (rola najmniej istotna, powiedziałbym epizodyczna), w trzeciej natomiast wciela się samozwańczego guru przewodzącego dziwnej sekcie i nadal nie wiem, czy w tym wydaniu był bardziej komiczny, czy przerażający. Celowy zabieg? Najpewniej! Zresztą jak to u Lánthimosa, czarnego humoru dryfującego w kierunku absurdu jest tu całkiem sporo.
Nie dla każdego
Wszystko to opakowano w charakterystyczny styl narracji i specyficzne dialogi, z jednej strony jakby płaskie i urywane, z drugiej celowo przeciągane. Nie brakuje też typowej dla greckiego reżysera poetyki, rozgrywanej w jakiejś koszmarnej rzeczywistości i nieustannie balansującej na granicy snu, z którego bohaterowie nie mogą, a nawet nie chcą się wybudzić. Ścieżka dźwiękowa jest minimalistyczna i surowa. Bywa, że buduje klimat, czasem jednak drażni, choć wynika to pewnie z faktu, iż nie należę do fanów duszenia naprzemiennie kilku klawiszy fortepianu.
Choć „Rodzaje życzliwości” są piekielnie długie (ponad 160 minut), nie nudziłem się ani przez moment, należy jednak wyraźnie podkreślić: to nie film łatwy i wygodny. Zrozumiem też, że u wielu widzów wywoła dyskomfort albo zwyczajnie ich znuży czy wręcz zirytuje. W trakcie seansu, na który się wybrałem, kilku niecierpliwców opuściło salę już po drugiej historii. Ja dotrwałem do finału i nie uważam tego czasu za zmarnowany, choć ostatnia opowieść wydała mi się najsłabszą z całego tryptyku. Tym niemniej kinomanów uczulonych na rozmaite abstrakcje i przenośnie ciosane siekierą lojalnie ostrzegam, że wytrwanie do napisów końcowych może sprawić im kłopot. I lepiej nie jedzcie za dużo przed seansem, jeśli macie wrażliwe żołądki.
Ocena
Ocena
Jak wiele potrafimy poświęcić, by nie zostać odrzuconym? Odpowiedzi na to pytanie szukamy w trzech filmowych miniaturach, ale że za kamerą stanął twórca „Lobstera”, nie może być czytelnie, gładko i komfortowo. Jest za to brutalnie i groteskowo, a spirala absurdu nakręca się z każdą kolejną minutą, co dla niektórych widzów prawdopodobnie okaże się zbyt niestrawne.
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.