5
6.07.2022, 10:15Lektura na 4 minuty

„Stranger Things” – recenzja. Niedosyt po finale genialnego sezonu

Kończąc spisywanie wrażeń z pierwszych siedmiu odcinków, stwierdziłem, że jestem zachwycony poziomem tego sezonu i z niecierpliwością czekam na finał. Dodałem też, że „nie wiem, co musiałoby się wydarzyć w ostatnich dwóch odcinkach, abym zmienił zdanie”.

Uwaga! Recenzja zawiera spoilery!

Cóż, w ostatnich dwóch odcinkach czwartej odsłony „Stranger Things” wydarzyło się BARDZO dużo – a ja zdania nie zmieniłem. To znakomity sezon z bardzo efektownym finałem. Jednocześnie jednak odczuwam po nim leciutki niedosyt. Miesiąc temu pozostawiliśmy naszą ekipę w momencie, gdy szykowała się do końcowego starcia, a grający rolę Eddiego Joseph Quinn podgrzewał atmosferę, zapowiadając, że to, co wkrótce nastąpi, okaże się „rzeźnią”. Faktem jest, że trup ściele się tu gęsto, a przedostatni, ósmy odcinek ciężkim, ponurym klimatem przypomina mroczny thriller. Pod tym względem nie zaszkodziły mu nawet te absurdalne rosyjskie wstawki.

W samym finale wygląda to jednak ciut inaczej. Nakręcono go rozmachem, trwa tyle, co konkretny film kinowy, i widać, że władowano w niego naprawdę dużo kasy, pewnie więcej niż w cały pierwszy sezon „Stranger Things”. No i właśnie, w efekcie ostatni odcinek przypomina jakiś hollywoodzki hit – efektowny wizualnie, ale nieco pozbawiony klimatu. A napięcie budowane jest w nim dokładnie wedle podręczników dla scenarzystów, czyli mamy do czynienia z powolną ekspozycją i przeznaczaniem paru minut dla każdej z postaci, abyśmy mogli je (jeszcze) lepiej poznać. Niektórzy (jak Eddie) dostaną przy tym sceny wręcz absurdalne z punktu widzenia fabuły, ale za to przekozackie wizualnie (i „słuchalnie”).

Gdy ekipa w końcu rusza do boju, perfekcyjny plan zaczyna zgrzytać, pojawiają się nieprzewidziane zdarzenia, a Zło okazuje się potężniejsze, niż się wcześniej wydawało. Twórcy realizują scenariusz wedle schematu: sponiewieraj bohaterów dokumentnie, ale daj tchórzom szansę odkupienia (i wygłoszenia pożegnalnego monologu...), a gdy Zło jest o krok od triumfu, wyślij kawalerię z odsieczą. No i nie obeszło się bez efekciarskiego końcowego starcia, kiedy chełpiący się Zły również dostaje czas na przemowę, w której wyjaśni, skąd się wziął i do czego zmierza, zanim Dobro zbierze siły i da mu wycisk. A zrobi to, bo – jak wiedzieli już Rzymianie – „amor vincit omnia”, czyli miłość zwycięża wszystko. Nawet Vecnę i wrednego blondaskowego „chada”.

Stranger Things - sezon 4
Stranger Things - sezon 4. Zdjęcie: Netflix

Uffff. Wszystkie wątki zostają domknięte, a Zło ponosi porażkę, choć nie bez strat po stronie Dobrych. Ale oczywiście – skoro ma być piąty sezon – to okazuje się, że przegrało tylko bitwę, a nie wojnę... i w sumie to wydaje się jeszcze potężniejsze niż wcześniej, co w wersji „kawa na ławę” wyjaśnia chyba przesadnie wydłużony epilog.Mam wrażenie, że bracia Duffer doświadczyli czegoś, co nazywam „syndromem Kinga”. Pisarz w swoich powieściach potrafi mistrzowsko zagęścić atmosferę, by zwieńczyć wszystko finałem, który nie może już wznieść się wyżej, i tym samym pozostawia czytelnika z myślą: „Ech, fajne, ale liczyłem na więcej”. Tylko że King mimo wszystko czasem umie nas czymś zaskoczyć, finał „Stranger Things” natomiast był na pewno efektowny, ale też do bólu przewidywalny i pozbawiony prawdziwego napięcia. No i skupia się w nim jak w soczewce wszystko, co w serialu szwankuje: brak pomysłu na rozwój niektórych postaci (Jonathan, Mike, Joyce i zwłaszcza Will) i obawę Dufferów, aby czasem nie uśmiercić tych, do których widzowie zdołali się już przyzwyczaić.

Stranger Things - sezon 4
Stranger Things - sezon 4

I jeszcze idący w jakąś indianojonesową groteskę wątek Hoppera, gdzie potrzeba „zawieszenia niewiary” była dla mnie dużo mocniejsza niż w scenach z udziałem Vecny. Może dlatego, że łatwiej mi uwierzyć w istnienie jakiegoś międzywymiarowego demona, niż przełknąć to, jak Dufferowie wyobrażają sobie rosyjski gułag, i z powagą oglądać sceny sugerujące, że średnie IQ Rosjan balansuje w okolicy 30. A moment, którego nie zaspoiluję, ale nazwę go „Hopper Barbarzyńca”, jest dla mnie kwintesencją absurdu owego wątku. To miał być pewnie easter egg, ale zdecydowanie nie zatrybił. Znacie tzw. secondhand embarrassment, uczucie, gdy wstydzicie się za to, co robi ktoś zupełnie obcy (tu: scenarzysta i aktor)? Ja tego doświadczyłem... W efekcie sceny z Joyce, które miały pewnie wzruszać, wywołały u mnie wzruszenie – ale ramion. Hopper stał się bowiem już postacią stricte komiksową, płaską jak kartka papieru i pozbawioną emocji, które by mnie obchodziły. Jako przybrany ojciec Jedenastki w pierwszych dwóch sezonach wypadał doskonale w swych niezręcznych próbach sprostania nowym obowiązkom. Teraz jest tylko groteskowy. Szkoda, bo ta postać zasługuje na więcej.

PS Moją recenzję pierwszych siedmiu odcinków czwartego sezonu „Stranger Things” znajdziecie TUTAJ.

Ocena

Choć trochę się czepiam, to chcę rzec, że sezon czwarty jako całość – a więc razem z finałem – jest znakomity i polecam go obejrzeć. A że odszedłem od telewizora z poczuciem lekkiego niedosytu? Cóż, dietetycy uważają, że od stołu lepiej wstać nieco głodnym niż przeżartym...

9
Ocena końcowa



Czytaj dalej

Redaktor
Smuggler

Byt teoretycznie wirtualny. Fan whisky (acz od lat więcej kupuje, niż konsumuje), maniak kotów, psychofan Mass Effecta, miłośnik dobrego jedzenia, fotograf amator z ambicjami. Lubi stare, klasyczne s.f., nie cierpi ludzkiej głupoty i hipokryzji, uwielbia sarkazm i „suchary”. Fan astronomii, a szczególnie ośmiu gwiazd.

Profil
Wpisów254

Obserwujących52

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze