„Super Mario Bros. Film” jest epicki, ale już wiem, skąd krytyka
30 lat minęło, od kiedy filmowi Mario i Luigi zniknęli z ekranów kin i telewizorów. 30 lat, w trakcie których powstały najlepsze gry z serii. Presja ciążąca na „Super Mario Bros. Film” była więc przeogromna. Udało się? O tym niżej, ale jednego odmówić się nie da – to piękne, fantastyczne widowisko.
Jeśli ktoś nie zatrzymał się na pierwszym Super Mario Bros. z 1985 (tak, tym, które znamy z Pegasusa) czy kolejnych częściach serii Super Mario Land na Game Boya, to dobrze wie, że złote lata hydraulika wcale nie są za nami. Ba, najlepszy okres to ostatnia dekada z małym hakiem – w tym czasie dostaliśmy nie tylko nowe części klasycznego platformera (New Super Mario Bros. 2 oraz U), ale też znakomite platformówki w trójwymiarze – Super Mario 3D Land i 3D World, a do tego genialne Super Mario Odyssey, które jest gatunkiem samym w sobie.
Jakby tego było mało, to jeszcze przybyły m.in. Super Mario Maker 2 (zawierający i edytor plansz, i kampanię), imprezowe Super Mario Superstars, świetne spin-offy pokroju kojącego duszę Captain Toad: Treasure Trackera czy perfekcyjnie familijnego Yoshi’s Crafted World. Jest Super Mario Run na komórki czy Bowser’s Fury, krótki platformiak 3D wydany w parze z portem 3D World na Switcha. Portów staroci powstało zresztą więcej, do tego dochodzi emulacja z antycznych konsol w Switchowym abonamencie, a perłą w koronie pozostaje Mario Kart 8 – nie „gratka dla fanów serii”, ale jedna z najpopularniejszych gier wszech czasów (ponad 60 mln sprzedanych egzemplarzy!).
Nie wymieniam tego wszystkiego, żeby się pochwalić dobrą pamięcią czy znajomością adresu Wikipedii, ale żeby pokazać, jaki ogrom świetnych, wysoko ocenianych i sprzedawanych w milionach gier przetoczył się przez nasz krajobraz. Co się zatem stało, że ta ultrapopularna seria po prostu zniknęła na 30 lat z ramówki telewizji i kinowych afiszy?
Nowe rozdanie
Tak naprawdę to nie wiem, ale po prostu pieruńsko się dziwię. Mogliśmy pójść do kina na adaptacje Assassin’s Creeda, Need for Speeda czy World of Warcraft, ale Mario – który już na przełomie lat 80. i 90. miał swój kostiumowo-animowany show – wypadł z obiegu. Patrząc jednak na opinie o wyżej wymienionych dziełach, można stwierdzić, że w sumie to dobrze, iż w przypadku „Super Mario Bros. Film” nikt się nie spieszył.
Nie zwlekając już z opinią – film o braciach Mario zdecydowanie powala na poziomie wizualnym. To nie jedna z tych produkcji, w których pokręcimy nosem na tanie CGI, kiepską animację czy inne techniczne niedoskonałości. Ale co ważniejsze, to także nie taka produkcja, w której skrzywimy się na widok pomysłów szkalujących materiał źródłowy – do niego grono twórców podeszło z równym nabożeństwem, co Don Rosa do starych „Kaczorów Donaldów” przed napisaniem własnej sagi o Sknerusie.
Pozostaje zatem pytanie, czy jest to po prostu fajny film, na którym równie dobrze będziemy się bawić z 7-latkiem, niegrającym partnerem, paczką znajomych, czy tym kumplem fanatykiem, który śpi pod kołdrą z wizerunkiem Bowsera? Cóż, oczywiście nie ma jednej odpowiedzi – i to wcale nie dlatego, że wymyśliłem sobie tak różnorodne towarzystwo. Bardziej zwróciłbym uwagę na to, że hydraulik Mario skończył niedawno 40 lat(*), a taki szmat czasu to kilka pokoleń graczy… i kilka wcieleń głównego bohatera.
(*) Za to Mario Bros., pierwsza gra z „Mario” w nazwie, obchodzi okrągłą czterdziestkę w tym roku! Toast na końcu.
Z pompą
Obejrzałem film dwukrotnie – w oryginalnej wersji z polskimi napisami (razem z kumplem i przeważająco dorosłą widownią) oraz z dubbingiem (w sali w połowie wypełnionej dzieciakami). Za każdym razem nie miałem cienia wątpliwości – „Super Mario Bros. Film” to przede wszystkim kino familijne. To nie produkcja w równych proporcjach dla dużych i małych czy dialog z popkulturą w stylu Pixara. To również nie obraz, w którym infantylną tematykę mają rodzicom zrekompensować „niegrzeczne” teksty i aluzje. Dostajemy taką estetykę, bohaterów czy dialogi, jaka wprost wypływa z gier na Nintendo.
Główna oś filmu to przypadkowa wyprawa nowojorskich hydraulików nieudaczników do Grzybowego Królestwa, czyli miejsca akcji wielu części gry. Mario i Luigi najpierw walczą o szacunek w rodzinie i kanalizacyjne zlecenia, by nagle przenieść się do innej rzeczywistości i zgrywać tam bohaterów (Mario) oraz czekać na ratunek (Luigi). I chociaż sam pomysł na umieszczenie słabeusza w krainie z bajki, w której odkryje wewnętrzną moc i powołanie, to dobrze znana klisza, trudno nie zachwycić się wszystkim, co się tu dzieje.
Przeprawa przez nowy świat to jednocześnie podróż przez tabuny Nintendowych gier – od puszczania oczek po fantazyjne projekty. Mamy więc miasteczka Toadów i Kongów niczym z baśni, gdzie (odpowiednio) śmiga się rurami oraz ścieżkami dla kartów. Mamy treningowy tor przeszkód, na którym Mario uczy się przebijać ręką cegły, zbierać power-upy, odbijać się od Bullet Billów i unikać kłapnięć mechanicznych Piranha Plantów. Mamy fabrykę bolidów, w której postacie ustalają – a jakże – trzy parametry maszyny (korpus, koła, lotnię) w rytm muzyki z menu głównego Mario Kart 8.
Mamy też ciągnącą się przez niemal pół filmu batalię z armią Bowsera, podczas której możemy tylko odhaczać kolejne punkty obowiązkowe. Tak, generalnie w „Super Mario Bros. Film” jest równie dużo gadania, co okładania się po gębie. Nintendo nie bało się zrobić użytku z kreskówkowej przemocy – niesmaku nie ma, a produkcja odznacza się taką samą intensywnością, co sama gra. Tylko bardziej, cóż, filmową.
Family friendly
Nie będę ukrywał, że główna oś filmu to właśnie ten najbardziej familijny element. Trudno odnaleźć w tej historii głębię czy zagadkowość, którą taki „Spider-Man Uniwersum” zaimponował i dzieciakom, i 40-letnim nerdom. Nie ma tu nic ponad powrót do świata klasycznych bajek z wczesnego dzieciństwa.
Ale nawet w takim układzie produkcja wręcz powalała i wsysała na każdym kroku. Warstwa wizualna po prostu miażdży, nie zagrano tu ani jednej fałszywej nuty. A do tego dochodzi cała moc wspomnianego materiału źródłowego, w dodatku wykonana po prostu mądrze. „Super Mario Bros. Film” nie jest niekończącą się fiestą easter eggów i nawiązań, lecz pojawia się ich na tyle dużo, że trudno poczuć się nienasyconym.
W obrazie Illumination nie brakowało tony drobiazgów, które od razu otwierają klapki z pamięcią w głowie. Są te same dźwięki, co sprzed lat. Są konkretne animacje kojarzone z różnych odsłon Mario. Są najbardziej znane utwory, ale w odpowiednich dawkach i nowych, czasem dyskretnych aranżach. Jednocześnie film pozostaje autonomicznym dziełem, nie zlepkiem odtwarzanych bez umiaru scenek z gry. Najlepszym przykładem tego słynna już piosenka „Peaches”, twórcze rozwinięcie miłosnego afektu Bowsera, najlepiej zobrazowanego w Super Mario Odyssey – garnitur z gry się zgadza, ale wstydliwe podchody to już element nowego oblicza bohatera.
Koniec końców nie zabrakło też rzeczy z serią i grami zupełnie niepowiązanych. Jest szczypta humoru sytuacyjnego, która rozbawi potencjalnie każdego. Jest zaskakująco dużo przebojów pop-rockowych, głównie z lat 80. – dla jednych będą one kryzysem tożsamości Mario, a dla mnie zwyczajnym elementem filmowego języka pomagającego produkcji w osiągnięciu wspomnianej niezależności.
It’s a me, Mario!
Jeszcze jeden bardzo ważny istotny punkt – polska i angielska wersja! Zaskoczę tu może niektórych, ale… i jedna, i druga wyszła po prostu genialnie. GENIALNIE! Dobór aktorów w oryginale okazał się bezbłędny, choć w całkowitym szoku byłem, gdy słyszałem na drugim seansie, jak z kolejnych paszczy dobiegają głosy polskich lektorów. To absolutny majstersztyk, a lokalny Oscar należy się Maciejowi Maciejewskiemu – jego Bowser nie tylko gada i krzyczy jak oryginał, ale też polska wersja „Peaches” jest nieziemsko wręcz bliska temu, jak zaśpiewał to Jack Black. Pokłony!
Osobny pean dla tłumaczy. Bardzo, ale to bardzo się cieszę, że zrezygnowano z trawiącej animacje dla dzieci plagi wciskania w co drugie zdanie „kultowych cytatów” i memów. Albo, co gorsza, „dośmieszania” dialogów w miejscach, w których oryginał żartów nie przewidział. A efekt? „Szokujący”. Bez shrekizmów i dialogów z PRL-owskich komedii nadal jest śmiesznie i dynamicznie.
Z seansu wyszedłem po prostu uśmiechnięty. Zobaczyłem bajkowy świat gry w tak soczystej i kolorowej formie, że aż chciałoby się wskoczyć w ekran. Żałuję tylko odrobinę, że to film, do którego sam z siebie prędko nie wrócę, bo mimo wszystko, jest po prostu bajką. I rozumiem, czemu wiele osób, będzie na „nie”.
Mam jednak świadomość tego, że nie jestem jedynym odbiorcą produkcji o trwającym ponad 40 lat popkulturowym fenomenie. I po prostu cholernie się cieszę, że zamiast czystego łechtania boomerskiej nostalgii czy „ufajniania” wbrew charakterowi gier, postawiono na spójność z uniwersum oraz opcję międzypokoleniową. Dla młodych „Super Mario Bros. Film” może być tym, czym dla mojego pokolenia był w połowie lat 90. „Król Lew”. A takie zaproszenie do zabawy najmłodszej generacji to gwarancja, że Mario i kolejne hity pokroju Odyssey czy Kart będą nam towarzyszyły jeszcze dłuuugo.
Czterdzieści lat minęło, to piękny wiek,
czterdzieści lat i nawet jeden dzień.
Na drugie tyle teraz przygotuj się,
a może i na trzecie, któż to wie?
Ocena
Ocena
Cudownie zrealizowany film, który z jednej strony mądrze gra na nostalgicznych nutach i szacunku dla materiału źródłowego, z drugiej – nie jest więźniem Nintendowej serii czy kalką produkcji Pixara. I chociaż to kino familijne z kliszową fabułą, trudno oprzeć się urokowi animowanego Grzybowego Królestwa. Pozycja obowiązkowa nawet dla niedzielnych fanów Mario.
Czytaj dalej
Jestem szefem działów online w CD-Action. O gierkach piszę od 20 lat od gazetki szkolnej i fansite'ów, przez Playa, Komputer Świat Gry, Gamezillę, Gamikaze, Rzeczpospolitą, Gazeta.pl, Pixel, gry.wp.pl, po bycie redaktorem naczelnym Polygamii. Poza grami pielęgnuję kolekcję kilku tysięcy CD, winyli i kaset, piszę recenzje do magazynu Jazz Forum i prowadzę muzycznego peja The Seventies.