Udany letniaczek z wyścigami. Recenzja filmu „Gran Turismo”
Ekranizacja skomplikowanych wyścigów samochodowych, scenariusz bajeczka i David Harbour w jednej z głównych ról. Co mogło pójść nie tak? Wszystko, a jednak wyszło całkiem zgrabnie.
Na wstępie wyjaśnijmy sobie jedno: w wyreżyserowanym przez Neilla Blomkampa („Dystrykt 9”, „Chappie”) obrazie nie uświadczycie wielogodzinnych rozważań o aerodynamice czy optymalnym torze jazdy po szykanach Nürburgringu. Typowo pitstopowy żargon pojawia się to tu, to tam, jednakże kluczową dla kinowej adaptacji GT sprawą pozostaje piękno wyścigów. Widać to szczególnie w drugiej połowie filmu. Wówczas rola rozpędzających się do 300 km/h samochodów staje się równie ważna, co wyboista droga do sukcesu, którą kroczy Jann Mardenborough – główny bohater tej opowieści.
Nie od zera, ale do bohatera
Protagonista, w którego wciela się Archie Madekwe („Midsommar. W biały dzień”, serial „See”), to jeden z najlepszych graczy w GT na świecie. Nastolatek prawie nie opuszcza własnego pokoju, poświęcając cały swój czas na masterowanie wirtualnych tras. Jego brat Coby również często trenuje, tyle że piłkę nożną, a na dodatek stoi u progu profesjonalnej kariery sportowej. Dodajmy, że ojciec chłopaków, Steve (znany z „Krwawego diamentu” Djimon Hounsou), sam był kiedyś zawodowym piłkarzem. Widząc w Gran Turismo wyłącznie gierkę z samochodzikami, rodziciel uważa, że Jann się marnuje. Jego obawy o niepewną przyszłość syna wydają się zresztą uzasadnione, młody zrezygnował bowiem ze studiów i nie chce wrócić na uczelnię. Główny bohater czuje się niezrozumiany i narasta w nim frustracja podsycana chęcią udowodnienia rodzinie, że nie spędził tysięcy godzin za wirtualną kierownicą na marne.
W międzyczasie Danny Moore (w tej roli Orlando Bloom) – dyrektor do spraw marketingu Nissana – tłumaczy biznesmenom, że w Gran Turismo, złożony symulator wyścigów na PlayStation, gra aż 80 mln fanów motoryzacji kochających rywalizować ze sobą na cyfrowych torach. Mężczyzna wpada na pomysł, by rozpocząć eliminacje do serii zawodów mających wyłonić najlepszych kierowców z owej gry, a następnie… podjąć próbę zrobienia z nich profesjonalnych kierowców wyścigowych. Danny zdaje sobie sprawę, że jego plan jest skrajnie niebezpieczny i jeszcze trudniejszy do zrealizowania, ale wie też, że właśnie odkrył potężną lukę rynkową, na której Nissan mógłby sporo ugrać.
Japoński producent aut daje więc zielone światło na realizację pomysłu, a do kafejki internetowej, gdzie Jann grywa w Gran Turismo, przychodzi zaproszenie do wzięcia udziału w wyścigu gwarantującym zwycięzcom udział w rodzącej się właśnie GT Academy, czyli szeroko zakrojonym przedsięwzięciu marketingowym Nissana. Ma ono udowodnić, że gracz dysponujący doświadczeniem nabytym za cyfrowym kółkiem może konkurować z kierowcami ścigającymi się na rzeczywistych torach. Młody Mardenborough wygrywa lokalne kwalifikacje i wraz z kilkoma innymi nastolatkami z różnych części świata rozpoczyna szkolenie prowadzone przez Jacka Saltera. To człowiek, który kilkanaście lat wcześniej porzucił karierę w sporcie motorowym i aktualnie pracuje jako mechanik dla jednego ze znanych zespołów (choć ma serdecznie dość swoich kolegów z branży). Wciela się w niego rewelacyjny David Harbour. Przyznam, że o ile Hounsou oraz Bloom obsadzeni zostali w rolach bohaterów wydmuszek, o tyle Harbour niesie film Blomkampa na swoich barkach aż do samego końca. Zresztą postać Saltera bardzo przypomina Jima Hoppera ze „Stranger Things” – jest nieco sarkastyczny i trochę nieporadny, a dzięki temu zabawny.
Scenariusz jak z klucza maturalnego
Trzech bohaterów „Gran Turismo” połączył wspólny cel. Panowie muszą dokonać niemożliwego. Każdy z nich ma inne motywacje, cechy osobowości oraz osobiste powody, by się nie poddawać. Dodam, że w filmie przewijają się toposy zrezygnowania, presji, zmarnowanych szans, a nawet śmierci. Brzmi to niezwykle standardowo, prawda? PlayStation Productions przygotowało dokładnie taki film, jakiego można było spodziewać się po zwiastunach. Jego fabułę oparto na faktach, przy czym studio podeszło do nich wybiórczo, tj. w sposób pozwalający na zlepienie ze strzępków historii do bólu podręcznikowej bajeczki o pokonywaniu słabości i przeciwności losu.
Bodaj największą bolączką obrazu jest słaby wątek romantyczny – uważam, że gdyby go wycięto, film sporo by zyskał. Rodzące się między Jannem a młodziutką Audrey uczucie ukazano w sposób ckliwy i płytki. Szczękościsk wywołuje także mnogość peanów na temat wspaniałości gier Polyphony Digital. Są one tak przerysowane, że szybko przywodzą na myśl kino propagandowe. Niemniej wszechobecne pochwały serii Gran Turismo gdzieś w połowie seansu zaczynają szczerze bawić; nie wiem, czy to zamierzony przez twórców efekt, czy jedynie dzieło przypadku, ale oceniam ten aspekt jako coś pozytywnego. Najlepszymi fragmentami filmu, oprócz wyścigów (więcej o nich niżej), są chwile, w których produkcja pokazuje, że nie należy traktować jej do końca poważnie, jak pamiętna scena pościgu zrealizowana z kamerą „zza wozu”, świetnie rozładowująca narastający krindż spowodowany sztywnymi dialogami prowadzonymi w domu państwa Mardenborough. Rewelacyjnie wypada także podkreślające ryk silników i pęd maszyn udźwiękowienie oraz soundtrack. Usłyszycie tu zarówno Black Sabbath, jak i… klimatyczne utwory Enyi.
Wyścigi? Zapierają dech w piersiach
Crème de la crème filmu stanowią sceny zmagań kierowców. Z niecierpliwością obserwujemy każdy pokonywany zakręt czy ryzykowny manewr wyprzedzania. Chaotyczna praca kamery pogłębia wrażenia obcowania z niedostępnym dla przeciętnego śmiertelnika światem, do którego Jann niespodziewanie trafił. Kolejne ujęcia pochłaniają widza coraz bardziej, dzięki czemu łatwiej kibicować chłopakowi, Salterowi i Moore’owi. Doskonale wypadają także przebitki na twarze zawodników. Pokazują one cały wachlarz emocji: od przerażenia po niemożliwą do ukrycia satysfakcję ze zwycięstwa nad innymi zespołami, internetowymi hejterami kierowców o doświadczeniu wyłącznie simracerowym, rywalami, a wreszcie nad własnymi oczekiwaniami oraz ego.
Do rzeczy: „Gran Turismo” to typowy letniak idealny do obejrzenia w jeden z leniwych wieczorów. Zaznaczę, że film ten spodoba się raczej wyłącznie fanom motoryzacji i… dzieciom, nakręcono go bowiem tak, by trafiał do jak najszerszego grona odbiorców. Osoby, które za pędzącymi samochodami nie przepadają, za to lubią i szanują „Stranger Things”, powinny obejrzeć GT z sympatii dla Harboura. Jim Hopper, tj. Jack Salter, wypada tu równie przekonująco, co w słynnym serialu Netflixa.
PS W mamę Janna i Coby’ego wcieliła się Geri Horner. Tak, ta ze Spice Girls, prywatnie żona Christiana Hornera, szefa startującego w Formule 1 zespołu Red Bulla. Dodam, że „spicetka” w swojej roli wypada znacznie bardziej przekonująco niż chociażby Hounsou grający jej męża.
Ocena
Ocena
Filmowe „Gran Turismo” to produkcja niczym niewyróżniająca się z tłumu przeciętniaków. Mimo to w trakcie seansu bawiłem się całkiem nieźle, m.in. dlatego, że nakręcone sceny wyścigowe wbijają w fotel, a świetna kreacja Davida Harboura pozwala przymknąć oko na głupotki scenariusza.
W CD-Action ogarniam przede wszystkim socjalki, ale czasem napiszę coś do kwartalnika, na "sajta" i do Retro. Kocham pierwsze Soulsy, Big Bossa, Silent Hille, Rezydenty, FPSy i rogaliki. Współtworzę także redakcję portalu KVLT, gdzie publikuję recenzje płyt i relacje z koncertów.