Więcej takiego DC poproszę! „Pingwin” to czarny koń tegorocznych premier, a Colin Farrell jest zjawiskowy
„Pingwin” wziął z zaskoczenia. Gotham, Farrell, scenariusz – zgadza się tu wszystko. DC długo czekało na taki serial.
Gdy szef mafijnej rodziny Falcone umiera, zaczynają się przepychanki i walka o schedę. Oswald Cobblepot nie należy do familii, ale od lat pozostaje na jej usługach. Rola popychadła i człowieka od brudnej roboty przestaje mu wystarczać, bo jego ambicje sięgają znacznie dalej. A że trwają przetasowania na gangsterskich stołkach, w powstałym chaosie widzi szansę dla siebie.
Akcja „Pingwina” rozgrywa się niedługo po wydarzeniach znanych z filmu „Batman” z 2022 roku. Dzieła dobrze ze sobą rezonują, a serial z jednej strony jest naturalnym rozwinięciem kinowego obrazu, z drugiej zaś jego spin-offem.
Ostatni szczebel drabiny
Mamy ten sam świat i dobrze znane miasto, ale „Pingwinowi” nie brakuje własnej tożsamości i spokojnie poradziłby sobie nawet w oderwaniu od uniwersum Mrocznego Rycerza. Zresztą perypetie Oswalda można z zaangażowaniem śledzić bez znajomości „Batmana”, gdyż wszelkie nawiązania do wspomnianego filmu okazują się raczej symboliczne. Bo też na dobrą sprawę nie jest to nawet kino superbohaterskie; klimatem bliżej mu do gangsterskiej sagi „Rodziny Soprano” niż jakiegokolwiek wcześniejszego dzieła ze świata DC.
Warto zaznaczyć, że nie jest to też serial o Pingwinie, jakiego znamy z komiksów, czyli jednym z najbardziej rozpoznawalnych antagonistów Nietoperza, a zarazem złoczyńcy, który twardą ręką trzęsie przestępczym półświatkiem Gotham. To raczej historia Oswalda Cobblepota i jego wyboistej drogi na szczyt. Poznajemy go jako szeregowego pionka, wykorzystywanego przez mafijne rodziny tak długo, póki okazuje się przydatny. Osobowość gbura i nieciekawa fizjonomia tworzą postać odpychającą, z którą nikt za bardzo bratać się nie chce, chyba że może na tym zyskać. Co jednak ważniejsze, mało kto widzi w Pingwinie niebezpiecznego rywala, przez co jest niedoceniany, co już wkrótce odbije się wszystkim potężną czkawką.
Farrell król
To trochę przewrotne, że Colin Farrell, aktor tak często grający na jedno kopyto, z obowiązkową miną zbitego psa, największy popis aktorskiego kunsztu daje wtedy, gdy nie przypomina sam siebie. Tak było w miniserialu „Na wodach północy”, tak jest też teraz. Doskonale wypadają zarówno jego kreacja, jak i tytaniczna praca speców od charakteryzacji, które zespolone w jedno stworzyły prawdziwie wybuchową mieszankę.
Poruszający się w charakterystyczny sposób, z całą gamą gestów, nerwowych tików i niespokojnych spojrzeń tytułowy (anty)bohater jest nie tylko niezwykle wiarygodny, ale też diabelnie charyzmatyczny. Naprawdę łatwo zapomnieć, że pod zwałami oszpeconego, naznaczonym bliznami ciała z lateksu tkwi nie kto inny jak Farrell właśnie. Pingwin w jego interpretacji to postać wyjątkowo bezwzględna, śliska i przebiegła. Jeśli pozwoli mu to zachować głowę chociażby jeden dzień dłużej, bez wahania usunie każdego, kto stanie mu na drodze. I wciąż mu kibicujemy, choć jednocześnie trudno mówić o jakiejkolwiek sympatii. Ten paradoks wynika być może z tego, że Oswald startuje z pozornie przegranej pozycji i nieustannie lawiruje w gąszczu żmij, nierzadko jadowitszych niż on sam.
Pingwin Farrella bardzo różni się od groteskowej i przerysowanej kreacji Danny’ego DeVito z „Powrotu Batmana”. W nowym wydaniu to postać tragiczna i wielowymiarowa. Twórcy nie próbują go wybielić, ale zręcznie kreślą obraz człowieka, który nie stał się zepsuty, żądny władzy i zwyczajnie zły ot tak po prostu, sam z siebie. Jest tu głęboki kontekst, a na ostateczny kształt złożyły się liczne składowe. Wśród najważniejszych można wymienić fizyczną ułomność i związane z tym kompleksy, osobliwe relacje z matką, dzielnicę, w której się wychował, i klasę społeczną, z której się wywodzi, oraz oczywiście ludzi, dla których zaczął pracować. Oto powstał facet mający poczucie, że jest niedoceniany, a także z pogardą i zawiścią spoglądający na każdego, kto w życiowej loterii zupełnym przypadkiem dostał lepszy los.
Czekam na finał. I drugi sezon!
Zresztą umówmy się, tu nie ma słabych postaci. Każdy jest „jakiś”, w tym niemal wiecznie wystraszony, jąkający się w chwilach największego stresu Victor (zagrał go Rhenzy Feliz), który już w pierwszym epizodzie prawie żegna się z życiem, a ostatecznie zostaje pomocnikiem Oswalda, nieopierzonym i trochę ciamajdowatym, ale zdolnym do działania w najdramatyczniejszych momentach. Poza Pingwinem najbardziej bryluje psychopatyczna i nieobliczalna Sofia Falcone (fantastyczna w tej roli Cristin Milioti), która nawet milczeć potrafi wymownie. Poświęcenie jej w całości czwartego odcinka pozwoliło rzucić na tę postać więcej światła i zrozumieć, przez co musiała przejść, by stać się tym, kim jest obecnie.
Bohaterem trzeciego planu okazuje się samo Gotham, które w podobnym wydaniu widzieliśmy w filmie Matta Reevesa. Skorumpowane i ponure, nieustannie skąpane w deszczu i mroku. Jak się rzekło, „Pingwin” to rasowy serial gangsterski, ogląda się go niczym dzieła Martina Scorsese z jego najlepszych czasów – „Kasyno” czy „Chłopców z ferajny”. Oderwanie od komiksowych korzeni może części widzów przeszkadzać, dlatego warto mieć na uwadze, że nie znajdziesz tu postaci o nadludzkich mocach czy cudaków z bielizną naciągniętą na obcisłe getry. Są za to mafijne porachunki i chmurni panowie zbyt często bawiący się ostrymi przedmiotami. A także lawirujący w środku tego wszystkiego Oswald, czasem mający więcej szczęścia niż rozumu i świetnie odnajdujący się w chaosie, który tak zręcznie współtworzy.
Już teraz zaryzykuję stwierdzenie, że to czarny koń tegorocznych premier. Zagrało tu w zasadzie wszystko: gęsty jak smoła klimat, posępne Gotham i dobrze napisane postacie z Cobblepotem na czele. Farrell rozbił bank; stworzył tak charyzmatyczną kreację, że mógłby bez wstydu stanąć obok Heatha Ledgera i jego interpretacji Jokera. Już choćby dla tej brawurowej roli warto po „Pingwina” sięgnąć, a przecież powodów jest znacznie więcej.
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.