Wielkie bestie, wielkie zażenowanie. „Godzilla i Kong: Nowe imperium” – recenzja filmu
Filmy z Godzillą dostają ode mnie na starcie duży kredyt zaufania. Do tego naprawdę podoba mi się współczesna wizja King Konga. Jednakże z każdą kolejną produkcją MonsterVerse testuje moją cierpliwość. Ile jeszcze wytrzymam?
Wiecie, to nie tak, że poprzednie części tej serii, rozpoczętej przez „Godzillę” z 2014 roku, były arcydziełami kina rozrywkowego. Niemniej możliwość zobaczenia legendarnych kaiju na dużym ekranie, bez gumowych kostiumów i w poważniejszym tonie, sprawiała, że chętnie chodziłem na seanse, by poobserwować warczącego Konga czy posłuchać ryku Godzilli. Z filmu na film wątek ludzki stawał się coraz bardziej pretensjonalny i głupkowaty, a wielkie potwory trochę powszedniały. I tak doszliśmy do „Nowego imperium”. Czy da się to dzieło obejrzeć bez nieustającego poczucia zażenowania?
Planeta (wielkich) małp
Zanim odpowiem na to pytanie, należy się krótki wstęp. Choć „Nowe imperium” kontynuuje wątki z poprzednich części, tona ekspozycji na początku filmu dość bezboleśnie wprowadza w meandry świata przedstawionego. Obecne status quo, w którym Godzilla broni ludzkości przed monstrami na powierzchni, a Kong żyje sobie spokojnie w Pustej Ziemi, zostaje nagle zakłócone. Nasz jaszczurzy przyjaciel zaczyna tournée po świecie, gdzie ładuje swoją moc, dzięki czemu staje się różowy, a Kong opuszcza królestwo w poszukiwaniu… dentysty. Jednocześnie gdzieś we wnętrzu Ziemi (!) budzi się pradawne zło. Jeśli niewiele z tego rozumiecie, nie szkodzi. Ani to nie jest specjalnie istotne, ani nie ma zbytnio sensu. A wspomniałem o zaginionej cywilizacji kontrolujących grawitację telepatów? Cóż…
Niestety do wątku lejących się po ryłach bestii dochodzi niezwykle żenujący – a jednocześnie strasznie przekombinowany – motyw „ludzki”. Co prawda nigdy nie był mocną stroną hollywoodzkich filmów o Godzilli, tutaj jednak bohaterowie zostali zredukowani do katarynek opowiadających żarty, które mogę określić tylko jako cringe, i narzędzia do ekspozycji tłumaczącego absolutnie każdą jedną rzecz dziejącą się na ekranie. Każdą jedną. Nie pomaga w tym niezwykle słaba forma Rebekki Hall w roli dr Andrews czy Briana Tyreego Henry’ego jako Berniego Hayesa.
Ta pierwsza dostaje matczyny wątek o emocjonalnym ładunku pietruszki, ten drugi próbuje sił jako znerwicowany bloger/podcaster/geniusz, ale bardziej irytuje, niż bawi. Jasnym punktem w galerii ludzkich postaci jest za to Traper grany przez Dana Stevensa. Weterynarz, który pilotuje futurystyczne maszyny, pozostając przy tym wyluzowanym, jakby wypalił sto blantów, i rozwiązuje wszystkie problemy mocą swojego pięknego umysłu i ostro zarysowanej szczęki. Obowiązkowo w rytm muzyki z lat 80. Karykatura? Pewnie, ale tak absurdalna, że aż zabawna.
Nuklearne grzybobranie
Na szczęście kiedy człowiecze troski schodzą na dalszy plan, a kreatury wielkości wieżowców wprawiają w ruch swoje pięści, łapy i kły, „Nowe imperium” zaczyna lśnić. I choć akcja w poprzedniej części podobała mi się bardziej, trudno się nie uśmiechnąć na widok Konga ujeżdżającego Godzillę czy doskonałej bitwy przy szalejącej grawitacji. Niestety w ostatecznym rozrachunku niewiele w tym wszystkim większych emocji.
Brakuje mi tutaj realnego zagrożenia, jakiegoś zwrotu akcji. Główny zły jest przewidywalny i przez to nudny, a ostateczne starcie zostawia widownię raczej obojętną. I to grzech, który trudno mi wybaczyć. Dobre sceny walki to nie tylko choreografia, ale też narzędzie do opowiedzenia historii, pokazania relacjii między stronami, podbicia stawki. W „Nowym imperium” z tym się nie udało, przez co naprawdę niełatwo mi przymknąć oko na wszystkie wady, które ignorowałem przy seansie poprzednich odsłon serii. Nawet jeśli Kong stara się, jak może.
Atomowy ziew
Może nie kręciłbym tak nosem, gdyby nie to, jak całość prezentuje się od strony wizualnej. Fakt, efekty specjalne wykraczają ponad przeciętność, szczególnie imponują animacje Konga, ale ogólne wrażenie jest bardzo… nijakie. Film został zmontowany niezwykle bezpiecznie, zdjęciom brakuje nie tylko efektu „wow” wynikającego z odpowiedniego oddania epickiej skali, ale też tego dreszczyku grozy, jaki towarzyszył Godzilli w filmie z 2014 roku czy japońskich „Shin” i „Minus One”. Najlepiej pasuje mi słowo „sztampowy”, bo wyjątkowości czy oryginalności nie ma tutaj za grosz.
Nie bardzo rozumiem, dlaczego ścieżka dźwiękowa wpada w klimaty lat 80. Nie pasuje do tego, co rozgrywa się na ekranie, nie ma fabularnego uzasadnienia, nie odnosi się do wizualnego aspektu filmu. Ponarzekam też trochę na udźwiękowienie. „Godzilla Minus One” udowodniła, że ryk wielkiego potwora może być naprawdę pamiętnym wydarzeniem. „Nowe imperium” szybko nas znieczula pozbawionymi głębi i odpowiedniego ładunku emocjonalnego wrzaskami i zawodzeniami. Czujemy się bardziej jak na wycieczce w zoo w porze karmienia niż w kinie na widowisku o majestatycznych, większych niż życie Tytanach.
Dochodzę do wniosku, że cały ten film to zbiór skrajnie nijakich elementów – od scenariusza, przez aktorstwo, po zdjęcia i dźwięk – które twórcy próbowali posklejać fatalnym humorem, łopatologiczną ekspozycją i bombastyczną akcją.Gdyby ta ostatnia stała na przyzwoitym poziomie, z radością wcinałbym kolejne garści popcornu, bo czego więcej potrzeba w tego typu produkcji? Jednak z każdym kolejnym filmem mam coraz większe wrażenie, że brakuje pary tej maszynie, i chyba najwyższy czas z niej już wysiąść.
Ocena
Ocena
Nieco żenujące, w najlepszym razie poprawne wizualnie i wyraźnie łapiące zadyszkę w scenach akcji – takie jest „Nowe imperium” i obawiam się, że seria najlepsze czasy ma już za sobą, nawet jeśli Kong ciągnie tę markę resztkami sił. Tylko dla najzagorzalszych fanów i fanek.
Za dnia projektuję gry tabletop RPG, w nocy zajmuję się dziennikarstwem popkulturowym (m.in. dla CD-Action, Nowa Fantastyka, Pismo, dwutygodnik). Uwielbiam grać w koszykówkę, poznawać lore Soulsów i pić mleko waniliowe.