27
16.02.2020, 13:37Lektura na 13 minut

[RETROHISTORIE SMUGGLERA] Jak się piraciło gry?

Wyobraź sobie, że wsiadamy do wehikułu czasu, wbijamy datę – rok 1986 – i naciskamy czerwony guzik... Zzzium! Witamy w PRL-u, gdy w telewizji były dwa kanały, w radiu rozbrzmiewały Kombi i Kapitan Nemo (Lorelei!) , a pojęcie „oryginalnej gry” nie istniało w świadomości polskiego gracza.


Smuggler

Co zatem czynił wówczas osobnik, który chciał sobie pograć w jakieś nowości na ZX Spectrum, C64 czy Atari 800 XL? Jeśli mieszkał w większym mieście, szedł na giełdę komputerową odbywającą się zwykle w niedzielę. Jeśli nie, jechał do takiego miasta, co czasem zajmowało godzinę-dwie, a uwzględniwszy, że podróżowano pociągami bądź autobusami, to dłużej, bo trzeba było dopasować się do rozkładu, a potem dotrzeć na giełdę.

Tam kupował bilet wstępu(*), stojąc wcześniej 2-3 kwadranse w dłuuugiej kolejce, po czym raźno udawał się do swojego pirata. Bo w dobrym tonie było kupować stale u jednego kolesia – po jakimś czasie dostawało się zniżki dla stałego klienta itd. A handlarze, dbając o własną markę, siedzieli zawsze w tym samym miejscu.

Piraci? Nie widzę

Giełdy zwykle organizowane były przez rozmaite oficjalne instytucje, np. Urząd Miejski albo w przypadku Wrocławia Politechnikę Wrocławską, bo przynosiły spore zyski z biletów wstępu i za wynajem stanowisk. Oczywiście gdzieś przy kasach pro forma wisiały wywieszki w stylu „dozwolony jest handel wyłącznie oryginalnym oprogramowaniem”, ale nikt się tym nie przejmował. Organizatorzy chodzili wzdłuż stołów, na których piętrzyły się stosy pirackich kaset, i pobierali kasę od sprzedających, udając, że nie wi(e)dzą, co leży na stolikach. A ci drudzy udawali, że w to wierzą.

Obie strony były zadowolone z tego układu. „Legale” stanowiły może 1% giełdowej oferty. Zwykle zresztą były to gratisy dokładane do kupowanych na Zachodzie kompów. Bardziej się je oglądało – jak to za granicą ładnie gry wydają – niż kupowało. Bo po co, skoro ten sam tytuł można było dorwać zaraz obok za ułamek ceny oryginału?


Budynek stołówki PWr, największa (acz nie jedyna) giełda komputerowa we Wrocławiu...

...a tak to wyglądało od środka:

Atmosfera – gorąca. Nie tylko w przenośni. Klimatyzacja była wówczas jedną z tych rzeczy, o których się słyszało, że ponoć coś takiego na Zachodzie funkcjonuje. Po giełdzie się nie chodziło – po giełdzie przeciskało się przez ścieśnioną ludzką masę, depcząc po stopach i będąc deptanym, czasem ostro pracując łokciami. Wszędzie wisiały wykonane przez handlarzy plakaty i transparenty reklamujące np. „ponad 3000 gier na Atari”, zachęcające „u mnie najnowsze nowości!” czy buńczucznie ogłaszające, że widzisz właśnie „największe w Polsce stoisko z grami na C64”. Albo dumnie informujące, iż te stoliki należą do np. „The World’s Best Hackers Federation”, czyli 3-4 kumpli, którzy potrafili do wcześniej scrackowanej produkcji doczepić własne intro z logo wykonanym w semigrafice jakimś intromakerem.

Na giełdzie się nie mówiło – na giełdzie się krzyczało, bo inaczej trudno było coś usłyszeć. I potem człowiek wracał do domu totalnie zachrypnięty. Na giełdę nie szło się tylko po to, by coś kupić. Na giełdę szło się też po to, by BYĆ, by spotkać znajomych, popatrzeć, dotknąć, pomarzyć, otrzeć się o ten inny, cyfrowy świat. Ale skoro o kupowaniu mowa...


Na giełdę szło się też po to, by popatrzeć, dotknąć, pomarzyć.

Jak kupowa... kopiowało się gry?

Wybieraliście grę. Gość wgrywa kopier z kasety. Wyjmuje ją. Kasetę z grą przewija wedle licznika do miejsca, gdzie znajdował się wybrany tytuł. Kopiuje go do pamięci kompa. Wyjmuje kasetę z grą, wkłada kasetę klienta. Zgrywa grę. Gotowe! Tadam!  Co w sumie zajęło jakieś 8-10 minut. Jak sami widzicie, było to pracochłonne i męczące. A co powiedzieć o posiadaczach Atari, gdzie gra wgrywała się nie 5 minut, tylko 20? W przypadku stacji dysków sprawa wyglądała podobnie (tyle że samo kopiowanie trwało dużo krócej), ale jeśli się miało dwie stacje, dało radę przegrywać bezpośrednio z jednej na drugą bez konieczności przekładania dyskietek.

Jak sobie z tym poradzono? Zaczęto używać popularnych w latach 80. „bumboksów” czyli dwukieszeniowych magnetofonów. Teraz wystarczyło włożyć swój nośnik z grą, do drugiej kieszeni kasetę klienta i włączyć tryb „szybkiego kopiowania” (czyli z ok. 2-3 razy większą prędkością niż standardowe przewijanie podczas odtwarzania). I całość nagrywała się w góra 2 minuty! (Albo w 5-8 dla posiadaczy Atari).

Taki magnetofon nabywało się w peweksie (czyli w sklepie, gdzie dało się kupić zachodnie towary, o ile posiadało się zachodnią walutę) za 70-150 dolarów. A jako że pensje w PRL-u w przeliczeniu wynosiły zwykle 20-30 dolarów miesięcznie, nie był to mały wydatek. Ale że bardzo szybko się zwracał, bo potrafił zwielokrotnić zyski pirata(**), na typowej giełdzie w latach 80. widziałeś więcej „bumboksów” niż na głównej ulicy Bronksu podczas „gorączki sobotniej nocy”. Naturalnie w sprzedaży były też wcześniej przygotowane kasety z zestawami gier i to na nich robiło się większość utargu.

Prawa autor... że co?!

Czy nie baliśmy się chodzić na giełdy oraz ostentacyjnie sprzedawać i kupować piracki soft? Ani trochę. W świetle ówczesnego prawa kopiowanie zachodnich programów i ich sprzedaż były legalne. Albo raczej: nie były zakazane. Gry były „niczyje”, gdyż Polska Rzeczpospolita Ludowa nie miała podpisanych umów ze zgniłymi kapitalistami dotyczących ochrony ich praw autorskich. I szczerze jej zwisało, co ludzie sobie z zachodnimi grami  robią. I to nie tyczyło się tylko gier.

Stąd np. radiowa „Trójka” miała specjalne programy, gdzie prezentowano najnowsze zachodnie płyty – tzn. puszczano je w całości, a myśmy je sobie stamtąd pracowicie nagrywali. Chłopaki nawet robiły specjalnie przerwę po ok. 25 minutach grania, żeby ludzie mieli czas przewinąć do końca kasety i przełożyć je na drugą stronę. I nikt nie uważał, że to coś złego. Nie było przecież żadnego dostępu do legali.  Nie mieliśmy innego źródła zakupu gier/płyt niż giełda. To co mieliśmy robić? Piraciliśmy na potęgę. Komputer i granie były naszym jedynym azylem przed szarzyzną i przaśnością PRL-owskiej rzeczywistości…

Bo co innego zostało? Dwa programy TV, gdzie w ciągu roku puszczano mniej dobrych filmów niż przez weekend dzisiaj w TVN i Polsacie? Kina, gdzie filmy – wyselekcjonowane, bo np. Bondów nie sprowadzano – trafiały na ekranu z 2-3 letnim poślizgiem? (Star Wars w 1979…) i też jak w ciągu roku pokazano z pięć dobrych to święto. Tak samo było z książkami, muzyką (punk rock i rap NIE ISTNIAŁY w państwowych mediach… a niepaństwowych nie było).

Ale ad rem. Każdy, kto chciał, mógł sprzedawać gry na giełdzie. Jeśli milicja robiła tam naloty, to tylko po to, by zgarnąć ludzi, którzy nie zarejestrowali tej działalności i nie odprowadzali należnego państwu podatku od zysku. Swoją drogą, taki proces był drogą przez mękę – zdaniem niektórych urzędasów, aby sprzedawać gry na giełdzie, należało mieć a) wykształcenie kierunkowe (czyli być informatykiem!), b) minimum 3 lata praktyki w handlu. Serio. Ten ustrój musiał upaść...


Kto wówczas piracił? Każdy. Bo innego źródła softu nie było.

(*) Zwykle niedrogi, odpowiednik z grubsza dzisiejszych 2 zł. Handlarze płacili dużo więce j(za stoliki), ale i tak była to kwota stanowiąca tylko drobny ułamek ich giełdowego utargu.

 (**) Przygotowanie jednej kasety na ZX Spectrum, z 10 grami, za pomocą kopiera zajmowało jakieś 2,5-3 godziny. Przy użyciu dwukieszeniowca – ok. 20-25 minut. A przecież można było pracować na 2-3-4 takie magnetofony.

CIĄG DALSZY NA NASTĘPNEJ STRONIE >>>


Redaktor
Smuggler

Byt teoretycznie wirtualny. Fan whisky (acz od lat więcej kupuje, niż konsumuje), maniak kotów, psychofan Mass Effecta, miłośnik dobrego jedzenia, fotograf amator z ambicjami. Lubi stare, klasyczne s.f., nie cierpi ludzkiej głupoty i hipokryzji, uwielbia sarkazm i „suchary”. Fan astronomii, a szczególnie ośmiu gwiazd.

Profil
Wpisów249

Obserwujących52

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze