rek

Resident Evil 7: Capcom chciał mikrotransakcji i gry-usługi. Twórcy odmówili

„W końcu uzyskaliśmy najgorszy koszmar marketingowca – stary, dobry horror dla jednego gracza”.

Informacja pochodzi z wywiadu opublikowanego na oficjalnym kanale gry (która nazywa się w Japonii Biohazard). Przeprowadzony został przez Shinjiego Mikamiego, który również miał wielki wkład w historię serii.

Przepytywany wyznał między innymi, że w pewnym momencie rozwój siódmej części serii Resident Evil przeżywał niemały kryzys wskutek populistycznej polityki Capcomu:

[Kiedy dyskutowaliśmy na temat rozwoju Resident Evila – dop. red.] w Capcomie panował nastrój „marketingowy”. Trend, który głosił, aby robić takie gry, o jakie „gracze proszą”. Więc mówiono nam: „dodaj to, zrób tamto”. Było to dla reżyserów wtedy bardzo trudne. Tu multiplayer, tam DLC. „Gry- usługi! Mikrotransakcje! Dajcie nam grę, która spełni te wszystkie założenia!”

W przeciwieństwie do wielu podobnych przypadków, ta historia jednak skończyła się dobrze. Zobaczywszy, jak źle rozwija się Resident Evil, ówczesny szef studia przydzielił do pracy nad pogubionym zespołem nikogo innego, jak Juna Takeuchiego właśnie. Ustalił on, że korzenie Residenta są tylko i wyłącznie w horrorze, a multiplayer to strata czasu.

Odhaczaliśmy kolejne pozycje na liście dodatkowych funkcji, wycinając je jedna po drugiej, aż w końcu uzyskaliśmy najgorszy koszmar marketingowca – stary, dobry horror dla jednego gracza. Na tym skończyliśmy.

Ten ruch wyszedł serii na dobre. „Siódemka” zebrała naprawdę przyzwoite oceny, sprzedała się nieźle i weszła na stałe do kanonu dobrych gier-horrorów. Ciekawe, co by się stało, gdyby podobne szczęście spotkało na przykład Anthem…?

4 odpowiedzi do “Resident Evil 7: Capcom chciał mikrotransakcji i gry-usługi. Twórcy odmówili”

  1. Garnitury na wysokich stołkach to najgorszy rak toczący branżę gier. Byle liczyć banknoty.

  2. Mości Wokulski, pewnie się czepiam – ale czy „Evila” to jest prawidłowa odmiana?

  3. Bardzo dobrze, że się postawili. Niestety to raczej wyjątek od reguły.

    Marzy mi się (tak zupełnie nierealnie), żeby wszyscy ci prezesi w branży growej musieli obowiązkowo być też zapalonymi graczami i mieli obowiązek przejść swoją własną grę przed wydaniem. Ciekawe jak bardzo poprawiłby się ogólny stan branży, gdyby taki garniturek, zamiast tylko liczyć, ile będzie zysków z mikrotransakcji sam musiał doświadczyć wszystkich „atrakcji” swojej własnej gry i ile razy skończyłoby się na „poprawcie mi natychmiast to g***no, bo w to się nie da grać”.

Dodaj komentarz