14.06.2025, 08:00Lektura na 4 minuty

Jak sprawują się Zeldy na Switchu 2? Breath of the Wild i Tears of the Kingdom odświeżono w sposób może i skromny, ale godny

Premiera nowej konsoli Nintendo już za nami, przyszła więc pora na pierwsze rozstrzygnięcia, np. dotyczące tego, czy warto dopłacać do poprawionych wersji gier z poprzedniej generacji.

Wraz z premierą Switcha 2 w sklepie z grami zameldowały się odświeżone edycje dwóch Zeld, czyli Breath of the Wild oraz Tears of the Kingdom. By móc przetestować którąkolwiek z nich, trzeba przede wszystkim posiadać pełną wersję produkcji. Tak się akurat złożyło, że starszą część miałem na kartridżu, a nowszą cyfrowo, ale w obu przypadkach wystarczyło zapłacić 40 zł i poczekać na ściągnięcie się łatki. Edycja pudełkowa różni się w zasadzie tylko tym, że dalej wymaga obecności karty podczas zabawy.

Innym sposobem, by sięgnąć po obie łatki, jest zainwestowanie w abonament Nintendo w wersji z Expansion Pass, co kosztuje 170 zł rocznie. Albo i 145 zł, jeżeli tylko wykupimy usługę na spółkę z kolegą. To całkiem niezła oferta, biorąc pod uwagę fakt, że oprócz odświeżonych Zeld zyskujemy też dostęp do klasyki ze starszych konsol takich jak SNES czy GBA. Poza tym przygody Linka to zaledwie początek, wraz z dojściem innych gier sytuacja powinna prezentować się jeszcze lepiej.


Wyleczeni ze ślepoty

Inna sprawa, czy z samych zmian rzeczywiście można być zadowolonym. W tym przypadku wiele zależy od tego, jakie macie oczekiwania. Jeżeli spodziewaliście się, że wraz ze Switchem 2 obie Zeldy mocno olśnią was graficznie, najprawdopodobniej się rozczarujecie. Nintendo ograniczyło się bowiem do ogólnej poprawy działania gier i podbicia rozdzielczości – rzeczy najbardziej owym tytułom potrzebnych. Produkcje wyglądają szczegółowiej głównie dlatego, że część detali przy kiepskiej rozdziałce była po prostu ledwo widoczna, np. geometria elewacji budynków.

Odpalenie obu gier kolejno na starym i nowym Switchu uświadamia choćby, jak umownie działało w nich wygładzanie krawędzi. Na nowej generacji nie widać już ząbków, a rozmazane dawniej obiekty w tle wydają się ostrzejsze. Zupełnie jakbyśmy wyszli od optyka w nowych okularach. Podbita rozdzielczość wyciągnęła sporo detali, których przy zabawie w 720p/900p (zależnie od tego, czy konsola była zadokowana) po prostu nie dało się pokazać. Ponadto wszystko wczytuje się dużo szybciej, bez względu na to, czy dopiero uruchamiamy grę, czy wyświetla się ekran ładowania

Trudno zresztą, żeby nie było lepiej, kiedy nowa konsola potrafi zapewnić nawet w trybie handheldowym stabilne 1080p. Cztery razy więcej pikseli, podczas gdy ekran urósł o jeden albo dwa cale (zależnie, czy mieliście podstawowego, czy OLED-owego Switcha). Ponadto na telewizorze drugi „Pstryk” obsługuje 4K. Tyle że nieco na szynach, bo same gry są w rzeczywistości upscale’owane. Bazowo działają w 1440p – to wciąż jednak wystarczająco, by dało się na nie patrzeć bez krzywienia się czy myśli, że pora już odwiedzić optyka.

Zwłaszcza że nawet na sekundę nie schodzą poniżej 60 klatek, podczas gdy na NS musieliśmy pogodzić się z wydajnością raczej na poziomie 25-30 fps-ów. Obie Zeldy były oczywiście tak wciągające, że człowiek niejako się do tego przyzwyczajał, byle tylko brnąć dalej przez świątynie, zagadki i dokonywać kolejnych wynalazków. Gdy po paru godzinach spędzonych z podbitymi wersjami wracamy do przeszłości, odczuwamy wiek zasłużonej konsoli dwa razy mocniej.


Nie wszystko jest możliwe

Niemniej trzeba przy tym wszystkim zaakceptować fakt, że nawet po podbiciu rozdzielczości czy liczby klatek wciąż gramy w produkcje, przy których tworzeniu developerzy musieli pójść na wiele kompromisów wizualnych, byle tylko zapewnić nam zabawę w dużym otwartym świecie. Tekstury wciąż prezentują się ubogo, a prostą geometrię obiektów maskuje się cel-shadingiem i gradientami. O ile w 2017 roku wyglądało to nawet współcześnie, o tyle dziś – nie ma co się oszukiwać – trąci myszką.

Jak najbardziej trzeba pochwalić Nintendo za to, że lata temu tak mądrze podeszło do braków technologicznych. Jednocześnie nawet gdyby podbito tekstury do 8K, nie dałoby się już tego wszystkiego odkręcić bez dogłębnego przeprojektowania gry. Zatem nie próbowano, po prostu zaoferowano nam to, co w 2025 roku absolutnie niezbędne. Czy to źle? Cóż, chyba nie. Nowa Zelda prędzej czy później powstanie, a ten dodatkowy koszt powrotu do obu omówionych tu gier i tak jest mocno umowny. Dla wielu abonentów nawet potencjalnie nieodczuwalny.

I nawet brak większych zmian nie wpływa na to, że obie produkcje wciąż zapewniają masę dobrej zabawy i przygodę na dziesiątki godzin. Miło było mieć pretekst, by znów tu wrócić, a wystawioną dwa lata temu Tears of the Kingdom ocenę 10/10 mogę jedynie podtrzymać. Niezależnie od wszystkiego zagrajcie i w jedną, i w drugą odsłonę. Zwłaszcza jeżeli jeszcze tego nie zrobiliście.


Czytaj dalej

Redaktor
Krzysztof „Otton” Kempski

Gracz, redaktor, inżynier i podróżnik w jednym. Lubię gry, które po prostu sprawiają przyjemność i nie silą się na udowadnianie, że są sztuką.

Profil
Wpisów60

Obserwujących12

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze