Nie lubię i nie polubię abonamentów na gry
Filmy na DVD kupuję coraz rzadziej, za to abonamenty na VOD mam wliczone w domowy budżet. Ale do gier zupełnie mi ten model nie pasuje.
Czy nam się to podoba, czy nie, abonamenty stały się nieodłączną częścią konsumpcji popkultury. Najbardziej zauważalne są te dla usług z filmami i serialami – bo jest ich najwięcej i starają się konkurować. I to nie tylko ze sobą nawzajem, ale i z innymi formami oglądania filmów: kinami (gdzie trzeba wyjść z domu, sporo zapłacić za bilet i znosić innych ludzi) i cyfrowymi wypożyczalniami (gdzie trzeba płacić od sztuki za określony czas). Nie da się ukryć, że streamingi są wygodne – a katalog dostępnych filmów i seriali zapewnia wiele godzin rozrywki.
A w grach? Na razie dominacja Game Passa, modelowego przykładu na abonament. PlayStation Plus to też abonament – głównie na multiplayer, ale i gry się znajdą. EA Play, Ubisoft+ dla fanów konkretnych marek, a dla mobilnych: Apple Arcade i Google Play Pass. Całkiem sporo – tylko usługi tego rodzaju jeszcze nie rozepchały się na dobre i nie stały domyślną formą konsumpcji gier. Ale widzę promowane modele konsol bez napędów oraz Microsoft kupujący kolejne firmy z ich sporym portfolio tytułów, które można dodać do Game Passa. Da się też słyszeć plotki, że Sony nie odpuszcza i szykuje tajemniczy projekt Spartacus. Nie mam wątpliwości: walka w tej generacji rozegra się na abonamenty. I w ogóle mnie to nie cieszy.
Ruchoma biblioteka
Nie mam problemu z tym, że gry w abonamencie nie są moje. Albo z ich cyfrową postacią. To już codzienność, gry na Steamie czy konsolach też są moją własnością tylko warunkowo – ich zakup to raczej wypożyczenie na wieczne nieoddanie. Co więc jest nie tak z abonamentami? To, że ich model biznesowy zmusza mnie do zmiany moich growych przyzwyczajeń.
Cechą abonamentów, o której za mało się mówi, a która mi szczególnie wadzi, jest niestałość ofert. Choć, przepraszam, firmy oferujące te usługi lubią bardzo głośno mówić o ich poszerzaniu o nowe tytuły. Nieco ciszej o tym, jakie pozycje zostaną usunięte – niektóre nie informują o tym wcale, a te, które informują, czynią to z niedużym wyprzedzeniem. Przejrzałem newsy o grach opuszczających Game Passa – zwykle pojawiały się na jakieś dwa tygodnie przed tym faktem. Gdybym właśnie grał w jakiś rozbudowany tytuł – prawdopodobnie nie zdążyłbym go skończyć.
Raz, że zwyczajnie nie miałbym na to czasu gdzieś między pracą a rodziną. Gry są moją pasją, ale nie jedyną treścią życia. Dwa, że lubię grać w swoim tempie. Czasem są to codzienne sesje do późna w nocy, a czasem nie tykam gry przez tydzień, bo wolę poczytać książkę, nadrobić serial albo się wyspać. Granie na akord nie jest moim hobby – limit czasowy nie motywuje mnie nijak, odziera tę czynność z przyjemności. Nie bez powodu nie znosiłem krótkich terminów, gdy jeszcze pisałem recenzje gier. Martwić się o deadline to ja mogę w pracy lub jak Barnaba pisze „Siema, jak tam tekst?”.
Pieniądze za nic
Widać jednak, że zakupiony abonament wpływa na postrzeganie grania w kontekście czasu. Opłacając takowy, mam poczucie, że oto zapłaciłem i powinienem korzystać, bo inaczej się marnuje. Włącza mi się w głowie FOMO (ang. fear of missing out). Ukuty w 1996 roku termin oznacza, ogólnie mówiąc, obawę przed przegapieniem czegoś. Jak nic pasuje do mojej relacji z abonamentami. Owszem, jak płacę za miesiąc te 30-50 zł, to nawet gdy niewiele skorzystam, nie jest to tragedią – nadal mniej niż cena gry, ale nie lubię tego uczucia. Czuję, że płacę za nic. A mogę kupić sobie za taką kwotę „indyka” i przejść od A do Z.
Wspomniane wcześniej gry znikające z abonamentu to z pewnością problem. Trudniej nim nazwać sytuację odwrotną, gdy kupuje się jakąś grę, a chwilę potem trafia ona do posiadanego abonamentu. To raczej przekleństwo nadmiaru. Niby nic się tu nie traci, gra zostaje na koncie lub półce na zawsze, ale można poczuć jakiś lekki zawód. Może dlatego pod wieściami o nowych tytułach w ofercie widywałem często komentarze w stylu: „A dopiero co kupiłem, gdybym tylko wiedział...”. Gdybyś wiedział... Ale właśnie masz nie wiedzieć, co się zaraz pojawi. To skłania do przedłużania abonamentu, bo a nuż coś fajnego wpadnie. Nie wspominając o tym, jaki to ma wpływ na całą branżę, gdy gracze czekają, aż coś pojawi się w abonamencie, zamiast to zwyczajnie kupić. Idziemy krok dalej od „czekania na wyprzedaż”, które też nie jest idealne dla twórców – no ale ten tekst ma być o mnie, nie o całej branży.
Gdy opłacam abonament za gry, włącza mi się FOMO.
Zostańmy jeszcze na sekundę przy tym przekleństwie nadmiaru. Zdarzyło wam się włączyć aplikację z filmami i dłuższą chwilę spędzić, po prostu przeglądając okładki, nie wiedząc, na co się zdecydować? A może jeszcze do tego: nie wybrać nic i sięgnąć po inną rozrywkę? Trochę tak miałem z grami, gdy testowałem Game Passa. Byłem urzeczony ich liczbą, nawet od razu zainstalowałem kilka, by w końcu zagrać w jedną: The Outer Worlds, dla której w ogóle ten abonament kupiłem. Przez lata grania przekonałem się, że nie potrzebuję wielu tytułów naraz. Mam sprecyzowane ulubione gatunki, marki, twórców. Nie potrzebuję wybierać z szerokiej oferty, mogę kupić jedną grę i się nią cieszyć. Osiągnąć stan skupienia na grze, o którym pisał niedawno Cascad – dlatego też staram się ograniczać do dwóch-trzech produkcji naraz i nie skakać po tytułach. Preferuję kończenie gier, odkrywanie sekretów, nawet czasem polowanie na osiągnięcia. Nie stawiam jednak tego stylu na piedestale – po prostu tak lubię, ale nie widzę nic złego w tym, że ktoś lubi zacząć 10 tytułów i w każdy pograć dwie-trzy godziny.
Wszystko dobrze, jak długo jest wybór
No dobrze, ale skoro krytykuję abonamenty, to czemu płacę za Netfliksa czy HBO? Pierwszy argument: różnica w czasie konsumpcji treści. Film to rzecz na jeden wieczór, serial może na dłużej. Ale jeden i drugi są przyswajane pasywnie, liniowo, ich czas jest z góry znany. Nie da się zaciąć w filmie, nie da się zboczyć z drogi w serialu. Da się powtarzać fragmenty, ale ja z tych, co większość rzeczy oglądają raz.
Nie mam wątpliwości, że czeka nas upodabnianie abonamentów growych do filmowych, bo te odniosły spory sukces. Kolejnym z kroków będzie produkcja treści tylko do abonamentów, niedostępnych do zakupu w pudełku lub cyfrowo. Nie jest to wesoła perspektywa, ale to naturalna kolej rzeczy dla firm konkurujących na rynku takich usług. Mamy już do czynienia z grami na wyłączność dla danej platformy – proceder, z którym wszyscy musieliśmy się pogodzić (co nie znaczy, że go polubiłem). Mamy też tytuły dostępne wyłącznie cyfrowo. Co więc stoi na przeszkodzie, by firmy zaoferowały gry wyłącznie cyfrowo i do tego w jednej konkretnej usłudze? Wtedy abonamenty zaczynają wpływać nie tylko na moje przyzwyczajenia gracza, ale i na cały rynek. A jego podział na osobno płatne segmenty nie wydaje mi się czymś dobrym. Wystarczy, że i tak w część gier nie zagram, bo trafiły na inną platformę.
W odpowiedzi na cały ten tekst fani abonamentów zechcą mi pewnie odpisać „No dobra, nie podoba się, to nie kupuj”. Jasne, tak robię. Abonamenty mają swoje plusy, ale na dłuższą metę nie są dla mnie. I żadnego z problemów opisanych wyżej nie ma, dopóki na rynku jest alternatywa i wszystkie gry można też kupić na własność. Dopóki twórcom opłaca się wydawać na własną rękę, bo nie ma jeszcze niepisanej zasady „jak czegoś nie ma w abonamencie, to jakby nie istniało w ogóle”. Dopóki pudełka nie są drogie i produkowane w małych nakładach. Dopóki tytuły nie trafiają na wyłączność do abonamentu. Tylko jak długo tak pozostanie?
Czytaj dalej
Za dnia pracownik IT, mąż i tata, nocami gracz i czytelnik komiksów. Wyznawca kościoła Dark Souls. Uzależniony od oglądania esportowych zmagań w LoLa. Lubi gotowanie, koszulki z nadrukami i swojego kota Piksela. Ulubiony superbohater: Daredevil.