Ulubiony stan skupienia: skupienie na grze
Rozwój gier, a zwłaszcza ich dystrybucji, stworzył branżę pełną firm zatrudniających setki ludzi i mających biura na całym świecie. Dla nich liczą się tylko wielomilionowe nakłady. Dzięki ich ekspansji mamy wszystkiego więcej, tylko nie czasu i skupienia.
Jeszcze nie tak dawno temu gry były dobrem, którego większości młodych ludzi brakowało. Było to hobby drogie i społecznie uznane za takie, które zajmuje dzieciom zbyt dużo czasu i uwagi. Wielu z nas nasłuchało się, że „z gier się wyrasta”. Głosy się nam zmieniły, blizn przybyło, otworzyliśmy konta w banku i co? I ochota, by chwycić za pada czy też ruszyć myszką, nie minęła. Szach-mat, ateiści. Osoby wystarczająco przepalone grami, takie, które przebiegły przez maraton setek tytułów, już się ich ze swego DNA nie pozbędą. A nowych cyfrowo zadurzonych tylko przybywa. Przybywa też produkcji błagających o naszą całkowitą uwagę.
Czołgi kontra kamienie
W idealnym świecie, w rzeczywistości, która doprowadziła branżę do tak ogromnych rozmiarów, powinno być tak, że każde studio może tworzyć w spokoju. Bo skoro tort jest tak ogromny, to każdemu należy się jego kawałek. Nic bardziej mylnego, króliczku, turbokapitalizm trzyma wydawców i developerów w żelaznym uścisku za krtań i pośladki. Gigantyczne pieniądze zarobione przez gigantyczne studia przeznaczane są na to, by zagłuszać wszystkich dookoła, albo przynajmniej tylu, ilu się da. Sytuacja stale się pogłębia, formując branżę od lat.
Przypomina się 2013 rok, gdy prezes Square Enix negatywnie ocenił sprzedaż rebootu Tomb Raidera, sięgającą 3,4 miliona kopii – w miesiąc po premierze gry. Niezadowolenie z takiego wyniku należy rozpatrywać jako rodzaj kapryśności, jednak... to coś więcej niż dowód anegdotyczny – tak wyglądają właśnie realia korporacji. Wszystko albo nic. Jeżeli nie sprzedajesz pięciu milionów na otwarciu, wypadasz z pierwszej ligi, do czego żaden prezes nie chce dopuścić na swojej warcie.
Gdzieś w tym wszystkim jesteśmy my. Ci, którzy pamiętają, jak pecety miały slot na dyskietki, a konsolowe gry po polsku były mrzonką. Takie osoby pamiętają też pewnie, że w dzieciństwie miały tytuły zajeżdżane na śmierć, znane na pamięć, odpalane na okrągło. Na pytanie skierowane do rodziców, czy kupią im coś nowego, w odpowiedzi słyszeli „nie, bo trzeba zapłacić za wycieczkę szkolną” albo „trzeba kupić nowe buty i kurtkę” (możecie to przytaczać każdemu, kto powtarza, że „kiedyś było lepiej”). Powtórzę, żeby to podkreślić: milenialsi męczyli tygodniami jedną grę, bo musieli, nie dlatego, że chcieli – po prostu nie mieli nic innego. I choć zabrzmi to absurdalnie, to miało to pewną zaletę – coś, czego już prawie nie potrafię z siebie wykrzesać. Pojawiało się pełne zrozumienie i poznanie jakiegoś dzieła.
Nieznośna lekkość dystrybucji
Jak skupić się obecnie na jednej grze, nawet największej i najbardziej wyczekiwanej, skoro kolejna wychodzi tydzień później. Jak poświęcić czas temu, na co czekaliśmy, skoro Epic co chwila rozdaje świetne pozycje, które wystarczy przypisać do konta. Jak przejrzeć promocje i dodać do koszyka tylko jeden tytuł, którego zawsze byliśmy ciekawi, skoro za 100 zł możemy mieć ich przynajmniej cztery. Uwielbiam to bogactwo i ten „problem Pierwszego Świata”, jednak kiedyś miałem wrażenie, że naprawdę znałem swoje gry.
Jak skupić się obecnie na jednej grze, nawet największej i najbardziej wyczekiwanej, skoro kolejna wychodzi tydzień później?
Te czasy przepadły, zastąpiła je możliwość (chęć?) bycia na czasie i brania aktywnego udziału w każdej dyskusji. To jasne, że lepiej w roku spróbować 40 tytułów niż czterech, świetnie jest dać się wciągnąć w co drugi z nich, jednak próby powrotu do ukończonych gier już się prawie nie zdarzają. Nie potrafię uzasadnić sobie kolejnego odpalenia pozycji, której lista płac przeleciała mi przez ekran, skoro w kolejce po moją atencję stoją już kolejne, jeszcze gorętsze, bo wciąż nieposmakowane.
Ten cykl się nie kończy, i nawet jako człowiek-nie-z-branży miałbym ten problem. Natychmiastowość cyfrowej dystrybucji, świadomość tego, że wszystko jest na kliknięcie i nie wymaga podróży po sklepach, napędza i cieszy. Chcę się kąpać w tych wszystkich grach, chcę mieć na koncie te wszystkie rzeczy, chcę masowo wszystko nadrobić. I robię to kosztem takim, że nie znam na pamięć rozkładu pomieszczeń, nie sprawdzam wszystkich broni i zakończeń, nie testuję wszystkich grywalnych postaci, nie uruchamiam new game+.
Piękne to bogactwo urodzaju, ale pokazuje też ludzką naturę. Bo nawet okopany stosem jędrnych nowości potrafię zatęsknić do czasów, gdy dostępne było prawie nic i prawie nigdy. Ta perspektywa bardzo się zresztą przydaje przy wartościowaniu nowych przebojów. Bo żadnych gier nie cenię mocniej niż te, które potrafią przejąć moje skupienie właśnie tak, jakby nic innego na mnie nie czekało. Jakbym znowu miał 12 lat, wracał w piątek ze szkoły, rzucał plecak w kąt i z nieskrępowaną radością odpalał to samo, co zawsze.
To po tym, że w ogóle chce mi się na jakimś tytule skupić, poznaję jego klasę i wielkość. Wszystko inne to tylko metryki, na jakie się umówiliśmy. I żyję sobie z tym przeświadczeniem, jak epikurejczyk. Kto wie, może jeszcze znajdzie się jakiś tytuł, który będę znał na pamięć.