[Weekend] Historia pewnego miecza
Wszyscy wiemy, że w Dark Souls umiera się wiele, wiele razy. To kluczowa mechanika rozgrywki, bo nieustannie przypomina o tym, że jeszcze sporo przed nami i wiele musimy się nauczyć. From Software podobną lekcję, ale o wiele bardziej subtelną, zamknęło jednak w czymś jeszcze. W pewnym mieczu, który otrzymuje się z ogona smoka, a którego używają tylko cieniasy...
Po kilkunastu godzinach grania w Dark Souls, kiedy udało mi się załapać podstawowy i proste sposoby, by przeżyć chwilę dłużej, wściekałem się, widząc na ekranie kolejne YOU DIED. Ciągle traciłem dusze (waluta, za którą kupuje się przedmioty i nabija levele), ciągle musiałem powtarzać jakieś fragmenty, ciągle coś wyprowadzało mnie z równowagi.
Sto godzin później zainstalowałem sobie moda, który zamiast zwykłego "Umarłeś" krzyczał mi w twarz YOU DIED LIKE A BITCH i za każdym razem, uśmiechnięty, kiwałem głową. Dokładnie to się działo: zdychałem przez nieuwagę i głupotę. A to spadłem z drewnianego dachu, próbując przebiec przez Blighttown, a to uznałem, że nie będę tracić czasu na jakiegoś przeciwnika i po prostu go ominę (mhm, tak, to zawsze działa...).
Ale ta zmiana w podejściu do zabawy, nauczenie się akceptowania porażek, była długim, dosyć męczącym procesem – treningiem, do którego nie podchodziłem zbyt poważnie, przez co nadal nie radzę sobie z niektórymi fragmentami. Wspominam o tym z prostego powodu: ostatnio w redakcji mieliśmy krótką rozmowę o tym, czy Dark Souls da się przejść grindując – napakować postać tak, żeby nic nie mogło jej powstrzymać i biec przed siebie, jak w nowoczesnym FPS-ie. Teoretycznie da się to zrobić, ale nie wierzę, że ktoś może mieć tyle samozaparcia, by rzeczywiście spróbować: From Software zresztą dobrze wiedziało, jak sobie z kimś takim poradzić.
A przynajmniej tak mi się wydaje, bo właśnie podczas tej wymiany zdań przypomniałem sobie o ekstremalnie silnym mieczu, który da się dostać praktycznie na samym początku zabawy. Nie pamiętam gdzie, ale gdzieś usłyszałem o teorii, że twórcy bardzo dobrze wiedzieli o możliwym do wykonania, banalnym triku, by zdobyć go o wiele za szybko i celowo go nie załatali. A może nawet sami podłożyli go graczom, bo chcieli im COŚ uświadomić.
Proszę państwa, oto Drake Sword.

Drake Sword jest potężnym mieczem – przez ładnych parę godzin gry pozwala kroić wrogów jak masło i sprawia, że rzadko kto stanowi rzeczywiste wyzwanie. Często określa się go „trybem easy”, bo pozwala odetchnąć od bycia nieustannie bitym, poniżanym i miażdżonym przez każdą kolejną lokację i każdego nowego przeciwnika. Do pewnego momentu.
Żeby dostać ten miecz trzeba zrobić jedną z dwóch rzeczy: wbiec na pewien most i pokonać wielkiego smoka, którego ogień zabija w parę sekund, a zachowanie zmienia się na cholernie agresywne po byle uderzeniu. Nie muszę tłumaczyć, dlaczego ta opcja po kilku godzinach grania po prostu odpada. Drugi sposób jest taki: trzeba stanąć pod mostem, wycelować z łuku w zwisający ogon gada i po prostu celnie strzelić. Około siedemdziesiąt razy. Drake Sword magicznie pojawia się w ekwipunku.
To tania zagrywka. Korzystałem z niej wiele razy, bo wiele razy zaczynałem grę od początku, i dopiero po czasie zrozumiałem, jak wielkim jest błędem. Wszyscy hardkorowcy mówili, że nie warto – ostrzegali, że w mitycznym dla mnie wtedy Anor Londo ta broń stanie się bezużyteczna. Bo „się nie skaluje”, bo „jak będziesz ulepszać inne, to okażą się lepsze”. Słyszałem o maksymalizowaniu efektów i optymalizacji środków koniecznych do efektywnego grania, ale nikt nie powiedział mi prostej rzeczy: Drake Sword jest po to, żebym niedługo zaczął dostawać po dupie jeszcze bardziej.

Większość przeciwników, których spotyka się chwilę po dostaniu go, należy do kategorii „łatwi do ubicia”. To rozleniwia, daje złudne poczucie potęgi – Dark Souls zmienia się wtedy na chwilę w zachodnie RPG, w którym im więcej macha się toporem, tym więcej obrażeń zadają topory. Magicznie stajemy się lepsi, bo jakaś statystyka idzie w górę, a nie dlatego, że gramy lepiej. I Drake Sword sprawia, że to uczucie trwa kilka ładnych godzin – ten miecz uzależnia od siebie, zmienia styl rozgrywki w coś sztucznego, coś mechanicznie przypominającego Skyrim.
Ale każdy jest w stanie zauważyć, że w pewnym momencie i tak robi się trudniej. Pojawiają się wrogowie, którzy nie padają po jednym ciosie. Czasami atakują w grupach i efektywne wbicie miecza w plecy nie eliminuje problemu: pozbywa się go na kilka sekund, zanim wstanie z ziemi. Rzeczy przez kilka godzin zupełnie niepotrzebne (parowanie, kontrolowanie tłumu) stają się znowu przydatne, jak na początku gry, bo From Software stopniowo podbija poziom wyzwania. Bardzo powoli – Undead Parish to banał, w Depths problemem może być klątwa (tnąca pasek HP do połowy) i boss na końcu, a w Blighttown ciasnota kładek. Drake Sword radzi sobie z wszystkim, co te miejsca zamieszkuje bardzo dobrze: poziom trudności rośnie mniej więcej tak, jak spodziewamy się, że będzie rósł.
Skoncentrowani na tym jednym mieczu możemy przeoczyć jednak pewną subtelną rzecz: Drake Sword jest potężny, ale się nie rozwija. Pakując punkty w siłę czy w zręczność zyskujemy niewielkie bonusy, ale długoterminowo nie mają one żadnego znaczenia. Ten miecz jest zatrzymany w czasie, w tym jednym wycinku gry, w którym stanowi rozwiązanie dla wszystkich problemów – zafiksowani na nim, przyzwyczajeni do jego potęgi, nie chcemy się z nim rozstać. Długo nie chciałem przerzucić się na słabsze bronie, bo przecież „działał”. Dalej był dobry. Może nie tak dobry, jak wcześniej, ale przecież...
Racjonalizowałem sobie w ten sposób to, że znowu zacząłem dostawać po tyłku. Sen’s Fortress było dla mnie pasmem ciągłego YOU DIED i mozolnie przebijałem się dalej cały czas wierząc, że sytuacja się poprawi. Dopiero wiele godzin później zrozumiałem, że Drake Sword nie jest żadnym rozwiązaniem, ale co najwyżej narzędziem – łatwym sposobem, by przyspieszyć sobie kilka fragmentów gry... jednocześnie pakując wszystkie zdobyte za jego pomocą środki w jakąś długoterminową strategię.
Dopiero później zrozumiałem, że tuż przed Drake Swordem mogę zdobyć Uchigatanę – katanę, która po odpowiednim ulepszeniu i prowadzeniu postaci w konkretny sposób, towarzyszyła mi do samego końca gry. I przez pół NG+, kiedy postanowiłem przerzucić się na Great Scythe. Może i nie było tak łatwo, może z niektórymi walczyłem cztery razy dłużej, ale dzięki temu czegoś się nauczyłem.
I dzięki temu byłem w stanie pozbyć się YOU DIED na rzecz YOU DIED LIKE A BITCH. Bo w pewnym momencie grania, po wielu godzinach, umierać już po prostu nie wypada.

Everybody wants to be a Master — everybody wants to show their skill. Everybody wants to get there faster, make their way to the top of the hill. Each time you try you're gonna get just a little bit better. Each day we climb one more step up the ladder. It's a whole new world we live in — it's a whole new way to see. It's a whole new place, with a brand new attitude. But you've still gotta catch 'em all... And be the best that you can be!