Beat Slayer to nieślubne dziecko Hadesa i Hi-Fi Rush [RECENZJA]
Jak, posiadając niewielki budżet, stworzyć dzieło, któremu uda się uszczknąć nieco z popularności głośnego tytułu? Aby powstała produkcja wyróżniająca się z zastępu kolejnych klonów Hadesa, wystarczył dobry pomysł: dorzucenie do znanych mechanik rougelite’owego hack’n’slasha elementów gry rytmicznej. Czasem sam pomysł to jednak trochę za mało…
Pierwszy kontakt z grą nie zapowiada niczego dobrego. Beat Slayer wita gracza średniej jakości obrazami, które w bardzo chaotyczny sposób przedstawiają historię. Już za chwilę przyjdzie nam wcielić się w mieszkającą w dystopijnej wersji Berlina lat 90. Mię, która musi uwolnić swojego brata z rąk terroryzującego miasto armią robotów Dietricha. Tyle zarysu fabularnego. Wszystko jasne? To proszę, masz tu pierwszy poziom, za trzy sekundy zaczną atakować cię złowrogie maszyny. Jaki samouczek? Trzeba radzić sobie samemu. W rządzonej przez nikczemnego władcę mrocznej metropolii nie ma miejsca dla amatorów.
Szkoda, że nie przedstawiono fabuły porządnie. Gra podkreśliła, że akcja toczy się niedługo po upadku muru berlińskiego, ale później w żaden sposób nie poruszyła już tego wątku. Tego, w jaki sposób Dietrich przejął kontrolę nad miastem, dlaczego ulice opanowane są przez roboty, którym przyjdzie stawić czoła, i co ma z tym wszystkim wspólnego trzymanie się rytmu, niestety nie uda się nam dowiedzieć. Widzę tu spory, ale kompletnie niewykorzystany potencjał na angażującą historię. No trudno, skoro wiemy już, że nie ma co przywiązywać uwagi do fabuły, skupmy się na samej rozgrywce.
Don’t stop the beat!
Jak już napomknąłem, Beat Slayer z marszu rzuca nas w wir wydarzeń. Nieświadomy niczego gracz ląduje na niewielkim skrawku terenu i od razu staje do walki z pojawiającymi się na mapie przeciwnikami. Szybko można się zorientować, że trzonem zabawy jest nie tyle swobodne wyprowadzanie skutecznych ataków, co robienie tego zgodnie z rytmem towarzyszących grze elektronicznych bitów. Muzyka wpada w ucho i nawet pomimo uczenia się mechaniki „na żywo”, w trakcie walki, spokojnie da się przebrnąć przez kilka pierwszych etapów. W pewnym momencie każdego dopadnie jednak jeden z wytrzymalszych robotów, co skończy się zgonem. Wtedy gra odkryje swoją prawdziwą naturę.
Po śmierci Mia przenoszona jest rurą (niczym pewien wąsaty hydraulik) do podziemnego centrum ruchu oporu. Pal licho sensowność takiego rozwiązania. Ustaliliśmy już, że fabuła nie jest najmocniejszą stroną gry. Najważniejsze, że siedziba buntowników to dla nas hub, w którym za punkty doświadczenia zdobyte podczas rozgrywki rozwijamy umiejętności bohaterki. Możemy tu także porozmawiać z kilkoma postaciami drugoplanowymi. Przedstawione w formie statycznych obrazów dialogi nie należą do angażujących i dość szybko zaczyna się je przeklikiwać.
Trzy utwory grane w pętli
Uzbrojeni w nowe umiejętności możemy podejść do kolejnej próby pokonania Dietricha. W tym miejscu objawia się chyba największy minus Beat Slayera: etapy nie są generowane losowo. Za każdym razem musimy więc przebijać się przez te same mapki i pokonywać hordy tych samych robotów. Niewielkie urozmaicenie stanowią dodatkowe nagrody otrzymywane po zaliczeniu danego levelu. Gracz ma możliwość wyboru „ścieżki” (jednej z dwóch lub trzech) z losowym symbolem bonusa, który zdobędzie po ukończeniu etapu.
Bonus może razić przeciwników prądem, dorzucić dodatkową tarczę ochronną czy zwiększyć zdrowotną moc zbieranych w trakcie walki wurstów. Wprowadza to do rozgrywki element zróżnicowania, jednak trudno uznać mi to jednoznacznie za zaletę. Zamiast przypadkowości pożądanej, dotyczącej generowania etapów, mamy przypadkowość niepożądaną, która niezależnie od nas może uczynić grę znacznie łatwiejszą bądź właściwie niemożliwą do ukończenia.
Kilkanaście etapów później (na które prócz standardowego okładania kolejnych robotów składają się też dwie walki z bossami) dotarłem do pojedynku z głównym antagonistą. Moja, poważnie już wtedy wzmocniona, Mia dość łatwo pokonała Dietricha i uwolniła brata. Całość zajęła mi ok. sześciu godzin. Gdybym w tej chwili ujrzał napisy końcowe, kręciłbym trochę nosem na długość gry, ale ocena produkcji byłaby zapewne nieco wyższa.
Na tym etapie, gdy każde kolejne podejście wiązało się z dotarciem jeden, dwa levele dalej, powtarzalność jeszcze nie przeszkadzała. Po pokonaniu głównego złoczyńcy rodzeństwo powraca jednak do podziemnej bazy, gdzie dowiaduje się, że aby ostatecznie pozbawić muzycznego despotę władzy nad Berlinem, potrzebne będzie zniszczenie czterech serwerów. Nie można tego zrobić jednocześnie. Każdy serwer to kolejne kilkanaście prób przebicia się przez te same etapy z rosnącą agresywnością przeciwników, te same starcia z dwoma bossami i dokładnie ta sama walka z głównym antagonistą.
Panie DJ-u, to już było!
Gra informuje, ile prób podjęliśmy. W chwili, w której piszę te słowa, mam za sobą 48. rozpoczęcie rozgrywki od nowa. Przede mną zaś jeszcze dwa serwery, ale rosnący po każdym „finale” poziom trudności już teraz robi się kompletnie absurdalny. Mimo iż moja bohaterka ma odblokowane wszystkie umiejętności, momentami ekran zalewa chmara maszyn tak liczna, że nie daje szans na jakąkolwiek reakcję. To skutecznie zabija resztki motywacji, jakie mam do podjęcia kolejnej, identycznej jak poprzednie, próby numer 49.
Kiwanie głową w takt miarowo wciskanych przycisków było bardzo przyjemnym doznaniem. Szkoda, że reszta składowych nie została przemyślana tak dobrze, jak główna mechanika. Niewykorzystany potencjał – tak najkrócej da się zdefiniować właściwie każdy aspekt Beat Slayera. Gdyby popracowano nieco nad fabułą, gdyby dołożono kilka utworów, gdyby urozmaicono etapy, to najnowsza propozycja ByteRockers’ Games mogłaby być naprawdę niezłą grą.
W Beat Slayera graliśmy na PC.
Ocena
Ocena
Beat Slayer to bardzo ciekawa próba połączenia hack’n’slasha z grą rytmiczną. Mechanika wyprowadzania ciosów w rytm dobiegającej naszych uszu muzyki sprawdza się świetnie, produkcja zawodzi jednak sztucznym wydłużaniem rozgrywki i płynącą z niego monotonią identycznych starć.
Plusy
- wyprowadzanie ciosów w rytm muzyki sprawia dużą frajdę
- przyjemna oprawa graficzna
- zdrowie przywraca kiełbasa – bardzo niemieckie i bardzo urocze :)
Minusy
- konieczność powtarzania wciąż od nowa tych samych etapów
- za mało utworów, szybko zaczynają się powtarzać
- fabuła właściwie nie istnieje
- grafiki postaci są zwyczajnie brzydkie
- zbyt wielki chaos na późniejszych etapach
Miłośnik wszystkiego, co określić można mianem popkultury. Przez ponad trzy dekady życia zatwardziały pecetowiec, aktualnie preferujący jednak pada, duży telewizor i wygodny fotel. W CD-Action głównie: „ten gość od komiksów”.