Call of the Wild: The Angler – recenzja. Wirtualne moczenie kija

To rozrywka polegająca na wędkowaniu w otwartym świecie. Włóczymy się po gigantycznym terenie (jak w grach myśliwskich, np. niedawnym Way of the Hunter), wybieramy miejscówkę i… zarzucamy wędkę. Okazuje się jednak, że nawet tak prostą koncepcję można położyć.

W pogoni za rybą i gotówką
Eksplorowanie świata oraz wynajdywanie miejscówek i punktów szybkiej podróży grają tutaj ważną rolę – choćby z tego względu, że… pozwalają szybko kupić lepszy sprzęt. Nie ma się co oszukiwać: akcesoria, które mamy na początku, są gorsze nawet od mojej pierwszej wędki, a dostałem ją jeszcze w podstawówce. W prawdziwym życiu wyposażenie się – przynajmniej dla dorosłego, zarabiającego już człowieka – większym problemem nie jest. Tu zaś zaczynasz z lichym paździerzem, który trzeba jak najszybciej wymienić, bo nawet kilogramowa ryba sprawia duży kłopot.

By zarobić na coś lepszego, wystarczy wsiąść w samochód i pozwiedzać okolicę. Tak czy inaczej będziemy musieli to zrobić, żeby odblokować punkty szybkiej podróży w postaci kolejnych wież obserwacyjnych, posterunków i stacji samochodowych. Po drodze możemy władzom parku zgłaszać zainfekowane drzewa i stanowiska inwazyjnych roślin, szukać atrakcji dla turystów czy nawet odczytywać dane ze stacji meteorologicznych – wszystko to powoduje, że dostajemy hajs, za który się ekwipujemy. A potem… cóż, ruszamy nad wodę.
Grając w Call of the Wild: The Angler, możemy albo po prostu łowić, albo wykonywać kolejne, już ściśle związane z rybami misje. Dzięki tym ostatnim poznajemy mapę oraz dostępne w grze gatunki zwierząt, uczymy się nowych technik i zapewniamy sobie dodatkową gotówkę. Ta jednak, podobnie jak doświadczenie, wpływa na nasze konto przede wszystkim za wyciąganie z wody kolejnych okazów.

Do siaty to!
Mamy do wyboru całkiem sporo szpeju (wędki, kołowrotki, przynęty, linki, haczyki itd.), aczkolwiek twórcy ograniczyli się do tych „aktywnych” metod wędkowania, ze spławikiem i bardzo szeroko pojmowanym spinningiem na czele. Kupimy wędziska spinningowe, castingowe i odległościówki. Do dyspozycji mamy jigi, obrotówki, różnej maści woblery, floatery, przy spławiku możemy zaś skorzystać z naturalnych i żywych przynęt zakładanych na hak. Generalnie więc nie ma tu niczego statycznego – czegoś, co sprawdza się nad prawdziwą wodą, ale na ekranie komputera już powodowałoby nudę.

Ryby? Gra oferuje 12 gatunków. O ile jednak sama walka ze sztuką na haczyku jest przyjemna, a system holowania zrobiono dobrze, o tyle już zachowanie zwierząt podczas brania zostało uproszczone. Albo skubną dwa razy i dopiero zaatakują, albo „rzucą się” na przynętę od razu. Napisałem to w cudzysłowie, gdyż nawet drapieżniki w The Angler nie tyle szarżują, co raczej powolutku, spokojnie podpływają do zestawu i – jeśli nie zrobimy czegoś głupiego – się wpinają, a my zacinamy (swoją drogą, zacinanie jest zabugowane, czasem nie można tego zrobić…). Owszem, takie leniwe branie i odprowadzanie przynęty czasem się zdarza, ale na ogół to rzadki scenariusz. Brakuje mi w grze większego zaczepienia w rzeczywistości oraz zróżnicowania – wszystko to, co dzieje się od zarzucenia zestawu do zacięcia, jest tutaj niestety bardzo schematyczne i nudne.
Ta gra powinna trafić do wczesnego dostępu…
Wyciągania ryb z wody po ich przyciągnięciu do brzegu lub łodzi zaś… nie ma w ogóle. Ot, ekran się przyciemnia, po czym widzimy brzydką planszę z podsumowaniem. Tyle. Szczęście, że chociaż brania są zależne od pory dnia i – chyba – pogody. Jednoznacznie tego ostatniego nie da się stwierdzić, ale takie wrażenie odnoszę.

Z innymi w sieci
W The Angler da się grać samemu lub – po przestawieniu odpowiedniej wajchy w menu – w towarzystwie innych wędkarzy. Ta druga opcja jest świetnym pomysłem dlatego, że możemy korzystać z mądrości stadnej i patrzeć, gdzie pozostali moczą kija. Istnieje przecież szansa, że samą swoją obecnością losowo dobrani gracze zdradzą nam, dokąd warto się udać. Niestety jak na razie… w zasadzie na nic innego sobie nie pozwolimy. Szczytem wspólnej aktywności jest wejście razem do łódki i łowienie tam, gdzie popłynie sternik. Nie ma tu rankingów (w takiej grze?! No chyba kogoś tu zdrowo pogrzało…), nie ma możliwości zagadywania, komunikowania się pisemnie czy przekazywania informacji gestami, nie można nawet przejrzeć cudzego profilu, żeby zobaczyć, co przed chwilą ktoś złowił. Nic. Po prostu widzimy innych i co najwyżej się za nimi włóczymy. W sumie żenada – ale i tak nie przebija to… wody.

To niesamowite: robisz grę o wędkowaniu i sprawiasz, że woda w niej… jest wręcz paskudna. Bez kitu, lustra zbiorników i cieków wodnych wypadają tu na ogół fatalnie. Wyjątkami są oczywiście poranki i wieczory – no ale wtedy to dobrze wygląda niemal wszystko, zresztą nawet wówczas da się zauważyć, że odbicia straszą brzydotą, a całość często przypomina jakieś rozmyte i szaleńczo połyskliwe tworzywo. Również postacie graczy nie prezentują się dobrze. Ogółem, choć grafika ma swoje momenty, całość wygląda co najwyżej jak z poprzedniej generacji.


Niestety na tym etapie The Angler jest grą, która bardziej przypomina wczesny dostęp, dlatego odnoszę wrażenie, że to tam powinna trafić. Braki rzucają się w oczy, błędów nie brakuje, ogółem zaś gra cierpi z powodu szeregu uproszczeń mogących zniesmaczyć nawet niedzielnego wędkarza. Szkoda. Pozostaje liczyć na to, że twórcy będą ten tytuł rozwijać tak, jak to się dzieje z Call of the Wild.
W Call of the Wild: The Angler graliśmy na PC.
[Block conversion error: rating]
Czytaj dalej
2 odpowiedzi do “Call of the Wild: The Angler – recenzja. Wirtualne moczenie kija”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Nie wiem, czy ta gra zasługuje na 5+, dałbym maksymalnie 3 i to bardzo naciągane przez grafikę otoczenia. To docelowy „symulator wędkarstwa”, a gra prawie nie ma nic związanego z symulatorem. To czysty arcade, system łowienia żywcem wyjęty z Far Cry 5. Mam kilkaset godzin nabitych w Fishing Planet oraz Russian Fishing i mogę w pełni świadom stwierdzić, CoTW: Angler nawet przy nich nie stoi. Napaliłem się bardzo na tę grę ale po godzinie zwróciłem.
No właśnie ja też byłem napalony, w końcu ludzie od Call of the Wild. A wyszła taka bieda, że aż żal patrzeć.