Disney Epic Mickey: Rebrushed – recenzja. Właściwie dla kogo jest ta gra – starych koni z PRL-u czy dzieciaków?
Choć na odświeżonego Epic Mickey nie czekałem z wypiekami na twarzy, jest to ten rodzaj remastera, który w moim przekonaniu ma najwięcej sensu. Raz, że od premiery minęło wystarczająco wiele czasu, by gra zdążyła się solidnie zestarzeć. Po wtóre wydana na wyłączność Nintendo Wii nie miała szans przebić się do szerszej świadomości – przynajmniej tam, gdzie konsola japońskiego molocha nie zdobyła dużej popularności.
W przypadku stworzonej kilka lat później kontynuacji nie popełniono już tego błędu – Epic Mickey 2: Siła Dwóch trafił na wszystkie popularne wówczas platformy. Dodam, że z dylogii to właśnie „jedynka” była tą bardziej udaną odsłoną. Dobrze więc, że po latach możemy po nią sięgnąć i nadrobić zaległości. Szczególnie, że studio Purple Lamp włożyło wiele pracy w to, by odrestaurowane perypetie Mikiego wyglądały jak współczesna produkcja, a nie archaiczna ramota sprzed czternastu lat. Przynajmniej od strony wizualnej, bo rozgrywka to już inna para kaloszy, ale nie uprzedzajmy faktów.
W krainie zapomnianych animków
Choć z dwójki najpopularniejszych postaci Disneya to Kaczor Donald miał w zwyczaju pakować się w nieliche tarapaty, tym razem trafiło na Myszkę Miki. Przechodząc na drugą stronę lustra ląduje w pracowni potężnego czarodzieja Yena Sida, który akurat kończy swe niezwykłe dzieło – kreację świata zamieszkałego przez wszystko, co zapomniane, swoisty azyl dla porzuconych postaci z animacji wytwórni Disneya.
Wiedziony ciekawością Miki zaczyna majstrować przy makiecie rzeczonego uniwersum i z pomocą magicznego pędzla wywołuje kataklizm. Zupełnie niechcący, ma się rozumieć, ale mleko się wylało. A raczej farby i rozcieńczalnik, które pustoszą krainę, zamieniając ją w Pustkowie. Koniec końców nasz bohater ląduje w tym ponurym miejscu, próbując ogarnąć wywołany przez siebie chaos i przy okazji pomóc jego mieszkańcom.
Po drodze spotka wielu klasycznych bohaterów z kreskówek Disneya, między innymi Horacego, Klarabellę czy Pita. Gdy niektórzy z nich zaczynali nawijać smutne kawałki o swojej gwiazdorskiej przeszłości i obecnym porzuceniu, robiło mi się jakoś nieswojo. Teoretycznie całkiem niezły zabieg fabularny, choć osobliwy, jeśli weźmiemy pod uwagę, że to przecież gra dla dzieci. Dodam jeszcze, że niemałą rolę do odegrania w tej historii ma niejaki Królik Oswald, postać stworzona przez Walta Disneya w 1927 roku (ale niedługo później utracił do niej prawa) – potem narodziła się Myszka Miki, która rzeczonego Królika z powodzeniem zastąpiła.
Gatunkowe abecadło
Epic Mickey to klasyczny trójwymiarowy platformer. Poruszamy się w nim na niewielkich, czasem półotwartych przestrzeniach, gdzie poza główną ścieżką fabularną zdołano poukrywać odrobinę nadprogramowych miejsc i opcjonalnych zleceń. Co ciekawe, wybrane zadania da się rozwiązać na dwa sposoby, choć możecie być pewni, że żaden nie będzie szczególnie absorbujący, bo większość questów w grze ma kurierski charakter. Przynieś, podaj, pozamiataj i czasem obij buźkę, komu trzeba. Miki to świetnie wytresowana mysz na posyłki, a próbę ubrania tego w jakieś fabularne ramy podszyto bardzo grubymi nićmi. Z drugiej strony nikt o zdrowych zmysłach nie odpali tej gry dla fabuły, z kolei najmłodszym nie będzie przeszkadzać fakt, że ciągle robią za doręczyciela.
Paleta ruchów Mikiego jest bardzo skromna. U podstaw leży podwójny skok i atak obrotowy służący przede wszystkim do niszczenia drobniejszych obiektów, do tego grzmotnięcie w ziemię, sprint i mniej przydatny zryw. Tym, co wyróżnia grę na tle konkurencji, jest wspominany wcześniej pędzel, z którego strzelamy dwoma rodzajami cieczy – farbą i rozcieńczalnikiem. To z kolei pozwala walczyć z pociesznymi stworkami, przede wszystkim jednak realnie wpływać na otoczenie. Wiele słabo zarysowanych obiektów można pokryć farbą, by ledwie widoczny cień stał się stabilną płaszczyzną, po której można stąpać. Przed tobą przepaść, ale widzisz kontury mostu? Schlap go, a przejście na drugą stronę stanie się możliwe. W mechanizmie drzwi brakuje zębatki? Po raz kolejny użyj farby, by zmaterializować brakujący element i wprawić maszynerię w ruch.
Gra jednego pomysłu? No, może dwóch
Działa to również w drugą stronę – namalowane różności można rozpuścić, by przykładowo unieruchomić kręcące się platformy i stworzyć tym sposobem bezpieczną kładkę. Rozcieńczalnik pozwala również odkryć wiele sekretów rozlokowanych w mniej lub bardziej oczywistych miejscach. To, co wydaje się litą ścianą, może skrywać komnatę ze skarbem (głównymi przedmiotami kolekcjonerskimi są przypinki oraz grafiki koncepcyjne) albo jakiś fant związany z opcjonalnym zadaniem. Wystarczy odrobina spostrzegawczości, by wiedzieć, gdzie warto chlapnąć odpowiednią cieczą, ale też nikt nie zabrania eksperymentów, bo o słoiczki uzupełniające odpowiednie płyny potykamy się na każdym kroku.
To główny patent gry, ale niestety dość szybko wyczerpuje swoją formułę. Wyzwania i zagadki środowiskowe są różne, ale przeważnie maglują te same pomysły w rozmaitych konfiguracjach. Jak zobaczysz pierwszą rurę, z której uchodzi gorąca para, możesz mieć pewność, że w toku przygody przyjdzie ci uszczelnić farbą dziesiątki podobnych. Po kilku godzinach pojawiają się dodatkowe przedmioty do użycia w grze, ale w żaden sposób nie zmieniają zasad zabawy. Gdy człowiek został raz rozpieszczony platformerami pokroju Super Mario Odyssey czy Astro Bota, schematyzm Epic Mickey prawdopodobnie go zmęczy, a jako że kampania jest dość długa, warto serwować ją sobie w krótkich sesjach.
Przerwa od skakania
Pędzla używamy również w trakcie starć. Te są, powiedziałbym, symboliczne – zdecydowanie więcej tu kicania po platformach niż okładania się po buźkach. Gdy jednak zaczną się nam pętać pod nogami pocieszne animki, z większością możemy się rozprawić na dwa sposoby. Spryskane solidną dawką rozcieńczalnika zostaną na dobre wyeliminowane, farba natomiast pozwoli przekabacić je na naszą stronę, a wtedy zaczną atakować pozostałych. Dodam jednak, że nie działa to na wszystkich, a wtedy do głosu dochodzi stara dobra przemoc.
Aktywnie wspomagać nas w walce mogą również tak zwani strażnicy, czyli stworki podobne do świetlików, które niedługo po rozpoczęciu przygody zaczynają krążyć wokół nas. Do osobnej kategorii zaliczam starcia z bossami – o ile eliminacja planktonu raczej nudziła i pozbawiono ją większej głębi, przy bossach walka nabierała lekkich rumieńców. Lekkich, bo to wciąż dość przeciętne wyzwanie. Fajnie natomiast, że gromiąc szefów również korzystamy z właściwości magicznego pędzla, mogąc w efekcie ich pokonać lub... zaprzyjaźnić się z nimi. Zaimplementowano tu coś w rodzaju uproszczonego systemu moralności – to, jak traktujemy przeciwników i enpeców, rzutuje na nasz wizerunek i opinię wśród tych ostatnich.
Disney zakropiony Burtonem
Nie przypuszczałbym, że elementem, który kupi mnie z miejsca, będzie sam świat. Trochę w nim Tima Burtona (acz mocno utemperowanego), szczypta architektonicznego szaleństwa i morze zepsucia, które zalało radosną dotąd krainę, zamieniając ją w karykaturalną wersję samej siebie. Gra lubi zmieniać klimaty. Bywa więc, że ze świata futurystycznego wskakujemy na wyspę piratów, by rozliczyć się z Kapitanem Hakiem. Generalnie jednak na Pustkowiach dominują zaskakująco ponure miejsca. Kolorystyka, projekty i wystrój konkretnych poziomów skojarzyły mi się z przygodami Alicji spod skrzydeł Americana McGee, tudzież nietuzinkowym, choć mocno niedocenionym Lost in Random, a to w moich ustach najwyższa forma pochwały.
Tylko znów – nie mam pewności, czy adresatami tych umęczonych i smutnych krajobrazów powinni być najmłodsi odbiorcy. Poziom trudności skrojono raczej pod nich, bo produkcja nie oferuje przesadnego wyzwania, ale sam klimat gry – cóż, wielokrotnie zmusił mnie do zadania zasadniczego pytania – dla kogo właściwie stworzono ten tytuł? Chyba najprędzej dla starych koni wychowanych u schyłku PRL-u, dla których Myszka Miki wciąż pozostaje najsympatyczniejszym gryzoniem wszech czasów.
Gra przesiąknięta jest smaczkami nawiązującymi do starych animacji Walta Disneya, a prym w tym aspekcie wiodą dwuwymiarowe poziomy, które pełnią rolę przerywników między etapami 3D. To levele bardzo krótkie i proste, ale w czytelny sposób inspirowane legendarnymi kreskówkami i każdy z nich stanowi istną kopalnię smaczków. Za dobry przykład posłuży tu Parowiec Willie, czarno-biała animacja z 1928 roku i zarazem pierwsza w historii z udziałem Myszki Miki. W ramach niedługich etapów trzy razy lądujemy w scenerii znanej z tej kultowej animacji, skacząc radośnie po parowcu między dobrze znanymi postaciami. Obstawiam, że młodych to zupełnie nie zagrzeje, ale ja cieszyłem się jak głupi, bo zadziałała magia nostalgii.
Pięknie odrestaurowana klasyka
Gra może się podobać. Wszystko jest oczywiście mocno umowne, ale cieszy oko żywą paletą barw, dopracowanymi animacjami i ostrzejszymi teksturami. W porównaniu do wersji sprzed lat modele są daleko bardziej uszczegółowione, a świat znacznie lepiej oświetlony. Etapy dwuwymiarowe również dopieszczono i dodatkowo przygrywają w nich melodie przypominające aranżacje sprzed dekad. Muzyka to ogólnie duży plus gry, gorzej z voice actingiem, ten bowiem – nie licząc intra – nie istnieje. Enpece wydają z siebie pocieszne, choć niezrozumiałe dźwięki, które w domyśle mają symbolizować mowę. W części drugiej lepiej to rozwiązano, a w polskiej wersji językowej mogliśmy nawet liczyć na profesjonalny dubbing. Tutaj – co zrozumiałe – musimy zadowolić się jedynie napisami w rodzimym języku.
Zmieniło się sterowanie, pierwotnie dostosowane do nietypowego kontrolera Nintendo Wii, dziś idealnie skrojone pod klasycznego pada, ale też wzorowo spisujące się na klawiaturze i myszce. Usprawniono także pracę kamery; pod premierową wersją leciały gromy, ale edycja współczesna oddaje nam pełną kontrolę nad widokiem.
Czy warto dziś sięgnąć po ten tytuł? Parafrazując klasyka, moim zdaniem to nie ma tak, że warto albo że nie warto. To ciekawie zaprojektowany platformer, ale swój ciężar opiera na jednym prostym pomyśle, któremu podporządkowano w zasadzie całą rozgrywkę. W konfrontacji z najnowszym Astro Botem czy dowolnym Marianem z ostatnich kilkunastu lat, Epic Mickey: Rebrushed wypada jak biedniejszy kuzyn, noszący zbyt duże portki po starszych krewniakach. Z drugiej strony mogłem poskakać najsłynniejszą postacią Disneya po pomysłowo wykreowanym, zróżnicowanym i zaskakująco rozległym świecie. I czasem tyle musi wystarczyć.
W Disney Epic Mickey: Rebrushed graliśmy na PC.
Ocena
Ocena
Od strony technicznej nie mam zarzutów – to solidnie odrestaurowany platformer. Gra próbuje mieszać słodycz starych animacji Disneya ze szczyptą mroku, przez co momentami bliżej jej do klimatów American McGee’s Alice niż zręcznościówki dla dzieci. I choć uwielbiam takie realia, gameplay szybko zaczął połykać swój własny ogon.
Plusy
- niezły design Pustkowi (trochę Tima Burtona, trochę Disneya)
- nawiązujące do klasycznych animacji etapy 2D (kopalnia smaczków)
- sympatyczny bohater i multum postaci drugoplanowych
- solidnie odświeżona grafika
- uwspółcześnione sterowanie i poprawiona praca kamery
- długa i rozbudowana kampania
Minusy
- pretekstowe zadania
- pretekstowe starcia z drobnicą
- pretekstowe znajdźki, których po czasie odechciewa się szukać
- nie do końca gra dla dzieci, nie do końca dla starych – więc właściwie dla kogo?
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.