Elden Ring Nightreign jest większy i ciekawszy, niż się spodziewałem, choć odbije się od niego wiele osób [RECENZJA]
Nightreign to gra lepsza, bogatsza w zawartość i bardziej skomplikowana, aniżeli się zanosiło. Jednocześnie nie mam żadnych wątpliwości, że dla wielu osób okaże się źródłem ogromnej frustracji – i to nie przez stopień wyzwania.
Co nieco opowiadałem już o tej produkcji przy network testach, ale to była ledwie szybka (w większości niegrywalna przez wzgląd na stan serwerów) przystawka do głównego dania. Teraz miałem okazję doświadczyć pełnej wersji i… naprawdę imponuje mi, jak dużo oferuje spin-off Elden Ringa. Chociaż widziałem (prawie) wszystko, jeśli chodzi o kluczowe aspekty gameplayu i contentu, to wiem, że niektórzy nawet po 90 godzinach wciąż dawali się zaskakiwać nowymi bossami czy broniami! I choć z dobrą drużyną oraz przy odrobinie szczęścia da się zobaczyć koniec w kilkanaście godzin (albo i mniej), to Nightreign oferuje multum rzeczy do zrobienia.
Gdzie kucharki trzy…
Podstawę rozgrywki stanowią trzyosobowe wypady do Limveld, specyficznej wersji Ziem Pomiędzy znanych z Elden Ringa, na których musimy przeżyć 2 dni i 2 noce, żeby po tym czasie zmierzyć się z jednym z ośmiu Panów Nocy (a… i to nie wszyscy „główni szefowie”). Zanim wyruszymy z Twierdzy Okrągłego Stołu (gdzie np. sprawdzimy różne bronie, dobierzemy nowe skórki, poczytamy dziennik itd.), wybieramy postać – jedną z ośmiu – i relikty (zapewniające nam pasywne bonusy), które z kolei odblokowujemy po każdej sesji.

Potem, w ciągu około 30 minut podstawowej rozgrywki, będziemy bardzo szybko biegać, bardzo wysoko się wspinać, skakać i czasami nawet latać, starając się jak najlepiej przygotować do finałowego starcia. Należy więc po drodze ubijać szeregowych wrogów oraz rozrzuconych po planszy bossów (część to starzy znajomi z Dark Souls 1, 2 i 3!), za co dostajemy doświadczenie, dzięki któremu możemy podnosić swój poziom – a dzieje się to automatycznie po kliknięciu jednego przycisku na padzie/klawiaturze, kiedy znajdujemy się przy Miejscu Łaski.
Tym, co najbardziej wpływa na moc naszej postaci, są bronie. Zaczynamy zawsze z podstawowym orężem, ale w trakcie sesji wypada się szybko dozbroić, zbierając przedmioty ze skrzyń lub najpotężniejszych przeciwników. Oprócz tego obowiązkowo odwiedzamy ruiny kościołów, żeby mieć pod ręką więcej ładunków butelki przywracającej punkty życia, a czasem warto też udać się do jaskiń, żeby poszukać kamieni pozwalających na ulepszenie broni czy też rzadkich pasywnych wzmocnień, bo potrafią one sporo namieszać w naszym buildzie. I choć mapa została wygenerowana po części losowo (różne jej elementy zostają różnie rozmieszczone), to przeważnie lądujemy w tych samych miejscach.

Z czasem jednak nasz świat zaczną nawiedzać wyjątkowe kataklizmy i wydarzenia – pamiętam, w jakim szoku byłem, kiedy nagle na środku mapy pojawił się ogromny krater, ziemia zaczęła się trząść i w górę wzbiła się ogromna kula lawy! Takich eventów twórcy przygotowali łącznie cztery i uwierzcie mi, że warto odkrywać ich tajemnice, choćby ze względu na przydatne bonusy. Ale i to jeszcze nie wszystko, bo czasem zostaniemy przeklęci, najechani, i przeklęci, i najechani, a także przyjdzie nam walczyć ze swoimi klonami…
Mało? No to dorzućmy jeszcze całą otoczkę fabularną. Podaną inaczej niż to, do czego przyzwyczaiło nas FromSoftware. Nie będziemy odczytywać tutaj historii między wierszami, polegając na opisach przedmiotów i pomrukiwaniach „enpeców”. Każda z postaci ma swój własny wątek, łącznie ze zwrotami akcji i zakończeniami. Odblokowuje się te opowieści za pomocą systemu wspomnień, który wymaga od nas wykonywania konkretnych zadań. Znaleźć to, ubić tamtego, porozmawiać z tamtą. Skoro już o postaciach mowa, zaczynamy z sześcioma, ale szybko odblokujemy pozostałe dwie.

Moje ulubione? Żelazne Oko, łucznik, i Rekluza, czarodziejka. Pierwszym gra się bardzo łatwo i wydaje się niezbędny do pokonania większości Panów Nocy dzięki swojemu zasięgowi ataku, z kolei maginii wymaga sporo umiejętności, ale potrafi dać mnóstwo frajdy za sprawą różnych kombinacji zaklęć. Wszystkie postacie posiadają jedną pasywną, jedną aktywną i jedną ultymatywną zdolność – te dwie ostatnie wymagają nieco czasu, żeby się naładować, ale bez ich opanowania stoimy na straconej pozycji.
Soulsy? Jakie Soulsy?
Niestety, poza dość prostackim tutorialem, Nigthreign nijak nie tłumaczy swoich mechanizmów. Wydawać by się mogło – standard. Przecież wszystkie soulsliki tak mają. Cóż, po pierwsze – ta gra gatunkowo nie ma zbyt wiele wspólnego z Soulsami i ich klonami. Walka co prawda przypomina odrobinę system z Elden Ringa (w końcu dzieli z nim silnik, nawet jeśli lekko zmodyfikowany), ale wiele rzeczy działa tu zupełnie inaczej. Biegamy dużo szybciej, za plecami mamy zawężający się, zabójczy krąg niczym w battle royale, nie ma tutaj czasu na ostrożność – trzeba nieustannie przeć przed siebie. Nie levelujemy tak, jak chcemy, zawsze zaczynamy od zera, no i nie gramy sami (tryb solo istnieje, ale… do tego jeszcze wrócę).

Musimy się doskonale komunikować i działać jak jeden organizm, najmniejszy błąd może słono nas kosztować. Ponadto Nightreign jest piekielnie szybkim doświadczeniem. W tym rozumieniu, że nie ma tutaj czasu na oddech i rozmyślanie. Dlatego też pierwsze godziny spędzamy na próbie zrozumienia, co się w tym całym chaosie dzieje, jednocześnie unikając czyhającej zewsząd śmierci. To niezwykle trudne zadanie, za sprawą którego można zniechęcić do dalszego wgłębienia się w grę.
Jeszcze trudniejsze okazuje się ogarnięcie tego wtedy, kiedy zostajemy dobrani do lobby z przypadkowymi osobami i bez komunikacji głosowej. Mogę Wam już teraz powiedzieć, że bez zgranej paczki będziecie skazani na tonę frustracji. Tutaj drobny błąd może kosztować nas cenną minutę (a więc jeden poziom, lepszą broń itd.), bez aktywnej współpracy ani rusz. Inaczej to jakby haratać w gałę z losowymi ludźmi, o których nawet nie wiemy, czy znają zasady futbolu, a i to jeszcze biegając po murawie w słuchawkach wygłuszających. No koszmar!

Wspomniałem, że da się bawić samemu, ale… ten tytuł w ogóle nie został pod solowe poczynania zbalansowany. Można przejść całość bez pomocy innych, ale to wyzwanie dla nielicznych, gotowych do poświęcenia dziesiątek godzin, mających świetny refleks, potrafiących się skupić i liczących na kupę szczęścia. Gra zamienia się wówczas bardziej w równanie matematyczne – jaką trasą powinienem pójść, ile sekund mogę stracić, na jakie bronie muszę liczyć, którego bossa muszę w tym momencie pokonać dla najbardziej optymalnego wyniku itd. Git gud samo w sobie nie pomoże.
Próżny trud
Bo widzicie, mechanicznie Elden Ring Nightreign to… stosunkowo łatwa gra. Mam wrażenie, że większość wrogów, łącznie z finałowymi bossami, nie jest przesadnie skomplikowana i da się dość szybko wyuczyć ich ruchów. Sęk w tym, że Panowie Nocy mają absurdalnie dużo punktów życia. Walki zmieniają się więc w test wytrzymałości oparty na wyuczeniu się powtarzalnych sekwencji ruchów. I, kurde, ciągną się owe bitki niemiłosiernie.
Żeby w ogóle zmierzyć się z takim potężnym „szefem”, musimy wcześniej poświęć pół godziny na przejście przez Limveld! Powtarzam, 30-minutowy runback, żeby zmierzyć się z przypakowanym adwersarzem. Absurdalne? Niby tak, ale w zasadzie to nic niezwykłego dla roguelite’a. Jeśli jednak połączyć taką koncepcję z graniem w zespole… to trzeba też poczekać na dobranie drużyny, liczyć się z tym, że komuś powinie się noga itd. Swoją drogą, muszę napisać o matchmakingu – prawdziwym „finałowym bossie”.

Notorycznie, pewnie w połowie gier, zdarzało mi się, że nie mogłem znaleźć teamu. Ani poprzez system „party”, ani poprzez hasło, ani nijak inaczej. Ile czasu straciłem, próbując wejść do lobby, tylko po to, żeby powiedzieć „no nic, nie udało się” i szukać kogoś ponownie? Mnóstwo. Mam nadzieję, że przy premierze takie kłopoty znikną i każdemu będzie dane bezproblemowo połączyć się ze swoją ekipą (no chyba że gracie na różnych platformach – mamy 2025 rok, a crossplayu brak).
Innych problemów technicznych nie uświadczyłem, a całość działała naprawdę płynnie. Mimo że silnik Elden Ringa nie oszałamia, udało się tutaj dzięki pracy artystów i artystek wyciągnąć sporo piękna. Losowe zdarzenia na mapie potrafią zachwycić wizualnie, a niektóre walki z Panami Nocy to prawdziwe spektakle, które aż chciałoby się podziwiać z bezpiecznej odległości. Rozgrywkę umila też ścieżka dźwiękowa, jak zwykle w przypadku FromSoftu stojąca na wysokim poziomie.

Całość jednak zostawia mnie z mieszanymi uczuciami. Widać ogrom pracy włożony w Nightreign, to żadna tam prosta nakładka czy skok na kasę. Mowa o grze pełną gębą, która – kiedy już wiemy, co robić, i mamy u boku dobry zespół – daje sporo satysfakcji, szczególnie na poziomie ustalania taktyki i jej egzekwowania. Potrafi jednak rodzić dużo bezsensownej złości, bo małe błędy kosztują tu wiele, niektóre walki to test cierpliwości, a nie zdolności, z kolei brak balansu pod solową zabawę jest dla mnie zupełnie niezrozumiały.
W Elden Ring Nightreign graliśmy na PS5.
Ocena
Ocena
Ze zgranym zespołem Elden Ring Nightreign to niezwykle satysfakcjonujący roguelite, który zachwyca głębią, rozwiązaniami i masą zawartości. Niemniej jednak, bez dobrej komunikacji, z problemami z balansem i matchmakingiem, może się okazać frustrującym przeżyciem.
Plusy
- Naprawdę niezły pomysł wyjściowy
- Bardzo przyjemna i zaskakująco strategiczna rozgrywka
- Multum zawartości
- Potrafi zachwycić swoją otoczką
Minusy
- Chaotyczny początek
- Problemy z matchmakingiem
- Bez zgranej drużyny i komunikacji głosowej bywa niezwykle frustrująca
- Bossowie trudni tylko przez ogromne paski życia
- Brak balansu pod rozgrywkę solo
- Bez crossplayu
Czytaj dalej
Za dnia projektuję gry tabletop RPG, w nocy zajmuję się dziennikarstwem popkulturowym (m.in. dla CD-Action, Nowa Fantastyka, Pismo, dwutygodnik). Uwielbiam grać w koszykówkę, poznawać lore Soulsów i pić mleko waniliowe.