Marvel’s Spider-Man – recenzja. Ponownie zwycięski, ale lekko zdyszany
Trochę się pecetowcy na ten dzień naczekali. Cztery lata słuchania zachwyconych właścicieli PlayStation: Spider-Man to, Spider-Man tamto, świetny, cudy, idealny. Warto było? Steve Austin rzekłby: „Hell yeah!”... a kilkanaście godzin później pocieszałby się browarem.
Do słynnego wrestlera odwołuję się nie bez przyczyny. Po pierwsze zagwarantowało mi to całkiem niezłe wprowadzenie (a przynajmniej taką mam nadzieję), po wtóre on i kilku innych zawodników – oraz serialowy Renegat, ma się rozumieć – stanowili ścisłą czołówkę idoli małego Cursiana. U ich boku wątłą(*) pierś dzielnie prężył odziany w czerwono-niebieskie łaszki Pajączek. Co ważne, nawet jako dzieciak niespecjalnie przepadałem za Marvelem, bo wszyscy ci bohaterowie wydawali mi się niemożliwie nadęci – Parker miał tę przewagę, że przed wyjściem z domu nie zapominał wyjąć kija z tyłka i ochoczo sobie ze wszystkiego dowcipkował. No i miał w latach 90. genialną kreskówkę. Ten jakże pasjonujący wątek autobiograficzny znalazł się tutaj, bym mógł podkreślić, że Spidey nie jest dla mnie postacią obojętną. Swego czasu spędziłem absurdalną liczbę godzin przy słynnej grze z pierwszego PlayStation, ale nigdy nie bawiłem się w skórze Parkera równie dobrze, co teraz.
(*) No może nie taką do końca wątłą, bo w przeciwieństwie do współczesnego Pajęczaka Parker był wtedy niezłym mięśniakiem.
Siuuu!
Pierwszy raz w dzieło Insomniac Games zagrałem na PS4 i choć bawiłem się świetnie, podchodząc do niego ponownie, tym razem powinienem być przynajmniej częściowo odporny na jego czar. Nic z tego. Wsiąknąłem od pierwszych minut. Sposób, w jaki przemieszcza się bohater, jest po prostu tak absurdalnie przyjemny, że aż brakuje słów, by to opisać. Staram się nie szafować zbytnio określeniami w stylu „najlepszy w historii” czy „wyśmienity”, ale niech mnie cholera, jeśli taki właśnie nie jest.
„Dobra, gościu, zluzuj, bo na serce padniesz”, myślisz pewnie, drogi czytelniku. Okej, no to teraz na spokojnie: co w tym takiego wspaniałego? Przede wszystkim możesz zapomnieć o wymienionym wcześniej hicie z PS1 i przyklejaniu się pajęczyną do nieba. Spidey korzysta tylko z obiektów, które faktycznie istnieją na mapie, więc jeśli nic nad tobą nie ma, do niczego też się nie przyczepisz. Śmiga się zatem pomiędzy budynkami, nie wysoko nad nimi – jak w bajce, znaczy. Dalej: samo podstawowe bujanie się na sieci jest fajne, ale bardzo niewydajnie, i po krótkim treningu zauważysz, że aby naprawdę się rozpędzić, musisz korzystać z wielu innych, subtelniejszych technik.
Początkowo niełatwo się w tym połapać i nieraz pomylą ci się pewnie przyciski, ale kiedy już się przyzwyczaisz i zaczniesz „czuć” miasto, frajda będzie nieziemska. Przyciągasz się do latarni, gwałtownie wybijasz w powietrze, skacząc za róg wieżowca, katapultujesz się od krawędzi innego budynku, wykonujesz dwa szybkie uniki w stronę billboardu reklamowego i zaczynasz się – wreszcie – klasycznie bujać, ale że jesteś mądrzejszy niż przed kilkoma godzinami, wiesz, kiedy najkorzystniej zerwać linkę, by nie wytracić pędu na zbędny ruch do góry. No, chyba że robisz to celowo, by móc zanurkować w powietrzu na złamanie karku i za chwilę wybić się ze zdwojoną siłą. Na sucho niełatwo przekazać towarzyszące temu emocje, bo to trochę jak opisywanie smaku jabłka komuś, kto ani razu go nie jadł, ale nigdy jeszcze samo przemieszczanie się po mapie nie było dla mnie tak wielką atrakcją, jak tutaj. Aż się dziecięce marzenia przypominają.
Cześć, Bruce!
Podróżowanie jest super, ale kiedy dotrze się wreszcie na miejsce, wypadałoby jeszcze zrobić coś wartościowego. Spidey decyduje się z reguły na pranie ludzi po pyskach. Podstawy walki wyglądają tu niemal identycznie jak w grach Rocksteady o Batmanie – cała sztuka polega na tym, by zaliczać jak najdłuższe serie ciosów, sprawnie unikając przy tym sygnalizowanych specjalnym wskaźnikiem wrogich ataków. W nagrodę szybciej nabija się pasek koncentracji, a tę zamienia się na leczenie bądź natychmiastową eliminację wybranego gagatka.
Nic nowego, niemniej gra się w to całkiem sympatycznie, bo ponownie trzeba sobie wbić do głowy, że starcia to coś w rodzaju zagadek logicznych, a obijając jednego bandziora, należy już szukać najwydajniejszej metody na położenie kolejnego. Zwykłe popychadła najlepiej wyrzucić w powietrze i wykończyć serią szybkich ciosów, grubasów korzystnie oplątać siecią i przykleić do ściany, jeśli zaś ktoś strzela, dobrze poczekać z unikiem do ostatniej chwili i wykończyć go kontrą. Do tego dochodzi cała masa gadżetów: od wyrzutni sieci, przez pułapki, po paralizator i inne cuda na kiju.
By czerpać z walki pełnię radości, trzeba chwilę potrenować oraz nieco rozwinąć bohatera, ale wtedy zabawa nabiera rumieńców. Pająk jest stosunkowo wrażliwy na ciosy, lecz piekielnie szybki i zwinny, co czuć zarówno w animacjach, jak i w praktyce. W ułamku sekundy przeskakujesz od jednego zbira to innego, by prześlizgnąć mu się pod nogami, wybić go w powietrze i porządnie sponiewierać – unikając w międzyczasie postrzału – a chwilę później „odrzucasz” już rakietę w stronę gościa, który był łaskaw poczęstować cię nią w momencie, gdy oplątywałeś siecią jego spasionego koleżkę. Wszystko to dzieje się błyskawicznie, wymaga niezłego refleksu (przy okazji – szczerze polecam granie na padzie) i najzwyczajniej w świecie satysfakcjonuje. Nie jest to już może najoryginalniejszy system walki w dziejach gier, ale wciąż dobrze się sprawdza i pasuje do charakteru bohatera, więc ja tam nie narzekam.
Spider-Sprzątacz
Dzieło Insomniac Games jest co prawda sandboksem, ale nie ma tu co liczyć na szczególnie spuchniętą mapę. Oddany do dyspozycji gracza fragment Nowego Jorku z jednego końca na drugi można przebyć w ciągu zaledwie kilku minut, choć przyczynia się do tego rzecz jasna niebywała mobilność bohatera. Nie uważam tego jednak za grzech, bo Dzieje Khorinis i cała masa innych produkcji udowodniły, że nawet niewielką przestrzeń można wypełnić masą fascynujących aktywności. Główny wątek wypadł dobrze – jest efektowny i zróżnicowany, choć jak to zwykle z „superbohaterskimi” opowiastkami bywa, pamięta się go najwyżej przez kilka godzin po napisach końcowych. Kingpin poszedł do paki, a pod jego nieobecność na ulicach rozpętał się chaos, do czego przyczyniło się całe stadko starych kumpli w rodzaju Shockera czy Rhino. To niezły pretekst do kopania tyłków, ale niewiele więcej, zatem nie ma się co nad tym specjalnie pochylać(**).
Co z aktywnościami pobocznymi? Tutaj niestety ujawnia się największa i dość poważna wada Marvel’s Spider-Man. Cztery lata temu nie miałem z tym jeszcze aż tak wielkiego problemu, bo cechowała mnie spora odporność na ubisoftowe wstawki, ale dziś nawet ja mam już tego coraz bardziej dość. Gra aż skrzy się od rozmaitych pierdół w rodzaju zbierania plecaczków, robienia zdjęć, czyszczenie obozów, a nawet niesławnego włażenia na wieże widokowe (no, nie do końca, ale do tego się to z grubsza sprowadza). Jasne, świetne bujanie się na pajęczynie i dobra walka trochę ratują sytuację, ale po jakimś czasie i tak zaczyna być nieziemsko nudno, zwłaszcza pod koniec, kiedy to nie można zrobić trzech kroków, by ktoś nie zawracał głowy prośbami o pomoc. Oczywiście nikt nie zmusza bohatera do zaliczenia wszystkiego, ale trochę czasu warto jednak zainwestować, bo tylko tak można zdobyć rozmaite waluty niezbędne do ulepszania ekwipunku. Zastrzyk dodatkowego doświadczenia, zamienionego na talenty z trzech różnych drzewek, też naturalnie nie zawadzi. Tyle dobrze, że część aktywności wypadła przyzwoicie – mowa choćby o prostych zagadkach „naukowych” czy dość zróżnicowanych stacjach badawczych Harry’ego Osborna. Uczuleni na podobne rozwiązania niechaj czują się ostrzeżeni, resztę czeka naprawdę sporo roboty.
(**) Swoją drogą, wiem, że ciuszki z lat 90. dziś by raczej nie przeszły, ale za diabła nie potrafię przyzwyczaić się do tych futurystycznych, robotycznych „cosiów”, które wciągnęli na siebie tutejsi złole. Dobrze, że pośród miliona wdzianek dla Pająka znalazło się i to sprzed lat, więc przynajmniej tu nie musiałem się krzywić.
„Grafika erteiks, procesor pięć giga!”
No dobra, a jak to wygląda? Jeśli chodzi o modele Pająka i przeciwników, przerywniki filmowe oraz najbliższe otoczenie bohatera, to świetnie. Zastrzeżenia budzą jednak tła. Kiedy dokładnie przyjrzeć się wieżowcom czy ulicom, zwłaszcza na dalszym planie i przy mniej spektakularnym oświetleniu, te wydają się nieco płaskie i pozbawione szczegółów, choć zwykle kompletnie się to ignoruje. Z portem Spider-Mana spędziłem jakieś 25 godzin (by wycisnąć z niego wszystko, trzeba by pewnie doliczyć do tego z 10 kolejnych) na komputerze wyposażonym w RTX-a 3080, i7-12700K i 32 GB RAM-u. Dzięki tej konfiguracji przy maksymalnych ustawieniach nie uświadczyłem istotnych spadków płynności. Inna sprawa, że nie jestem jakoś specjalnie wyczulony i uważam, że skoro ewentualny problem nie dokucza podczas normalnej gry i trzeba za nim węszyć, to znaczy, że po prostu nie istnieje. Analizowanie wykresów i załamywanie rąk, że „w trzeciej minucie i dwudziestej trzeciej sekundzie spadło mi o dziesięć klatek”, uważam za grubą przesadę.
Jeśli ktoś lubi jednak wpatrywać się w liczniki i zależy mu na szczegółach, oto one. Z włączonym DLSS, „bardzo wysokim” śledzeniem promieni, trybem jakości oraz „ultrasach” przy rozdzielczości 3440 × 1440 „na mieście” utrzymywałem zwykle 60-70 fps-ów, a w zamkniętych lokacjach powyżej 100 (w obu przypadkach z chwilowymi odchyleniami w tę lub drugą stronę). Najgorszy moment to niecałe 50 podczas sporej zadymy i przy gwałtownych ruchach kamerą. Zaznaczam jednak, że to stan po wydanej dwa dni przed premierą łatce – wcześniej było dużo gorzej, bo zdarzały się nawet zjazdy w okolice 30 klatek na sekundę. Zawsze można też pogrzebać w menu (jedną z jego części widać na pobliskim screenie) i dostosować grafikę do swoich preferencji bądź możliwości sprzętowych.
Robal w pajęczynie
Trafiło się też kilka pomniejszych błędów, przy czym zaznaczam, że bawiłem się jeszcze przed premierą, więc trudno rzec, jak wiele z nich dotrwa do wersji finalnej. Dwa razy zdarzyła mi się niezapowiedziana wizyta na pulpicie, w tym także podczas wczytywania zapisu. Z rzadka tekstury w docelowej rozdzielczości pojawiały się z lekkim, trwającym ułamek sekundy opóźnieniem, choć zauważałem to głównie... oglądając znajdźki w menu. W czasie normalnej zabawy dzieje się po prostu zbyt wiele, by wyłapywać takie szczegóły. Znacznie bardziej widoczne były okazjonalne zaciachy, po których obraz i dźwięk w filmikach (przynajmniej w przypadku polskiego dubbingu, całkiem niezłego, moim zdaniem) nieco się rozłaziły. Nie pamiętam, by działo się tak w wersji na PS4, ale trochę już wody w Wiśle upłynęło, więc niewykluczone, że dopadła mnie skleroza.
Na koniec pogadajmy o pieniądzach. Jeśli wydaje się wam, że 259 złotych za port czteroletniej gry to dużo, to macie rację, ale było jeszcze gorzej. Przez dłuższy czas przedpremierową wersję sprzedawano za trzy stówki, dopiero stosunkowo niedawno zorientowano się, że w kilku krajach (w tym w Polsce) w cenę podobno wkradł się błąd i zdecydowano się na korektę. Cóż, ja uważam, że wciąż jest zbyt drogo, ale mam naturę dusigrosza, więc mogę nie być obiektywny. Czy to dobra gra? Bez wątpienia. Czy warto zapłacić za nią tyle, co za nowość? Wasza decyzja. Ja bym się wstrzymał, aż nieco stanieje, zwłaszcza że w pakiecie nie ma niestety Moralesa (są za to trzy całkiem udane fabularne DLC z cyklu The City That Never Sleeps), ale kto bogatemu zabroni?
W Marvel’s Spider-Man graliśmy na PC.
Ocena
Ocena
Mimo upływu lat śmiganie na pajęczynie wciąż zachwyca, a batmanowa walka daje radę. Z dzisiejszej perspektywy w Spider-Manie męczą jednak ubisoftowe aktywności poboczne, z których przynajmniej część trzeba odbębnić, by wzmocnić bohatera. Sam port na mocnym komputerze wygląda świetnie, choć nie ustrzeżono się kilku pomniejszych wpadek.
Plusy
- przyjemny wątek główny
- niezmiennie zachwycające podróżowanie na pajęczynie
- sympatyczna walka
- na maksymalnych ustawieniach wygląda świetnie, choć tła momentami nieco odstają
Minusy
- ubisoftowe czyszczenie mapy jest dość ważne, a bywa potwornie męczące
- drobne wpadki techniczne
- wysoka oficjalna cena premierowa (259 zł)
Czytaj dalej
Jestem wielbicielem turówek i wszelkiej maści erpegów: zarówno klasycznych, jak i współczesnych. Do tego zdeklarowanym zwolennikiem tytułów dla jednego gracza, przy czym od tej zasady istnieje jeden poważny wyjątek – World of Warcraft. W Azeroth przesiedziałem więcej godzin, niż chciałbym przyznać, raz ciesząc się każdą chwilą, kiedy indziej zrzędząc na czym świat stoi. Nie wyobrażam sobie dnia bez książki (niemal zawsze fantastyki), za to spokojnie obyłbym się bez kina i seriali. Z CDA związany jestem od 2011 roku.