130
15.05.2013, 13:00Lektura na 12 minut

Metro: Last Light - recenzja cdaction.pl

W 2010 roku developerzy z 4A Games wyszli z podziemia wraz ze swoją grą Metro 2033 z miejsca zdobywając sobie spore grono fanów, tak wśród graczy jak i recenzentów. Na kontynuację przygód Artema w podmoskiewskim metrze przyszło nam czekać trzy lata i pomimo turbulencji związanych z wydawcą tytułu – firmą THQ – produkcja nareszcie się ukazała pod egidą Deep Silver. Czy druga wizyta w podziemiach wynagradza czas oczekiwania? Recenzja cdaction.pl!


Piotrek66

Metro: Last Light

Dostępne na: PC, X360, PS3
Testowano na: PC
Wersja językowa: polska (napisy)

Metro: Last Light to gra osadzona w postapokaliptycznym uniwersum wykreowanym przez Dmitrija Głuchowskiego zaprezentowanym po raz pierwszy w książce Metro 2033. To zniszczony w wyniku nuklearnej wojny świat, którego nieliczni ocalali schronili się w podmoskiewskim metrze. Życie w podziemiach nie jest łatwe, ale ludzie przystosowali się do trudnych warunków i stworzyli nawet dość dobrze działającą społeczność. Tylko nieliczni pamiętają jednak dawne lata chwały ludzkości.

Choć sam Głuchowski napisał tylko dwie powieści – Metro 2033 i 2034 – sama seria rozrosła się, dzięki inicjatywie, w ramach której inni autorzy mogą tworzyć własne książki osadzone w tym postapokaliptycznym świecie (projekt nosi nazwę Uniwersum Metro 2033). Jak wypada kolejna pozycja wchodząca w skład cyklu, a więc gra Metro: Last Light

Metro wita

W przeciwieństwie do Metro 2033, Last Light nie bazuje na żadnej z książek Dmitrija Głuchowskiego. Można więc powiedzieć, że produkcja 4A Games jest kolejną pozycją wchodzącą w skład projektu „Uniwersum”. W grze ponownie wcielamy się w Artema – głównego bohatera „jedynki”. Akcja rozpoczyna się tuż po zakończeniu wydarzeń z pierwszej części – po zniszczeniu atakiem rakietowym cieni, tajemniczych potworów potrafiących wpływać na umysły ludzi, i odnalezieniu pełnego zapasów bunkra D6 Artem został przyjęty w szeregi Zakonu: frakcji zamieszkującej legendarną w podmoskiewskim metrze stację Polis. Dołączył też do stalkerów – twardzieli, którzy nie zważając na niebezpieczeństwa udają się na skażoną powierzchnię w poszukiwaniu cennych pozostałości po latach chwały, które pomogłyby w przetrwaniu „na dole”.

Okazuje się jednak, że Artem nie zniszczył wszystkich cieni – w Ogrodzie Botanicznym odnaleziono jednego z nich. Niejaki Chan próbuje przekonać nas, byśmy wbrew zdrowemu rozsądkowi spróbowali go ocalić – miałby być on rzekomo jedyną nadzieją ludzkości. Innego zdania jest dowództwo Zakonu,  które każe zlikwidować cel. W trakcie misji coś idzie jednak nie tak i nasz stalker zostaje pojmany przez Rzeszę.

Rzeszę? Tak jest – w zdegenerowanym świecie podmoskiewskiego metra, którego mieszkańcy codziennie stoją w obliczu zagłady, powróciły idee faszystowskie i komunistyczne. I to właśnie przedstawiciele nowej Rzeszy i Czerwonej Linii (jak zwą siebie potomkowie Lenina i Stalina) stanowią największe zagrożenie. A przynajmniej ze strony ludzi.

Ogólnie jednak koncepcja fabularna nie wyróżnia się niczym specjalnym. Ot, naszym zadaniem jest pościg za zbiegłym cieniem przez całe metro, którego stawką jest nie tylko życie potwora, ale i pokój w podziemiach. Ten może być zachwiany przez faszystów i komunistów szykujących się do wojny. Artem musi więc przywrócić ład i porządek. Prawda, że nic specjalnego? Do gustu nie przypadł mi też pewien wątek nadprzyrodzony. Nie będę oczywiście spoilerował, ale zdradzę tylko tyle, że o ile inne niezwykłe zjawiska są fabularnie uzasadnione (mutanci, nowa rasa, itd.), o tyle gra w żaden sposób nie wyjaśnia tego fragmentu.

Klimat, klimat, klimat…

Diabeł tkwi jednak w szczegółach. Tymi w tym przypadku jest niesamowity klimat, jaki towarzyszy nam przez większość rozgrywki – od początku, gdy wszedłem do metra, zostałem oczarowany duszną atmosferą podziemi. Wędrując mrocznymi korytarzami pod Moskwą bardzo często miałem wrażenie, że sam się w nich znajduję. Efekt immersji był więc bardzo silny.

Udało się to też osiągnąć dzięki temu, że świat gry to posępne miejsce, w którym ludzkość, nieprzystosowana do życia pod ziemią, znalazła swoje miejsce. Egzystencja nie jest jednak łatwa, a każdy dzień może być tym ostatnim. Wędrówka przez metro w pojedynkę jest samobójstwem, warto mieć więc u boku towarzysza. Przetrwać można tylko, gdy ma się zaufanie do kompana… trzeba jednak i tak mieć oczy dookoła głowy i być czujnym – nie wiadomo bowiem, kiedy dotychczasowy sojusznik postanowi wbić nóż między żebra. O zdradę bowiem nietrudno, o czym przekonał się sam Artem, a wraz z nim ja sam…

Większość ocalałych skupiona jest wokół dużych ośrodków – miast wybudowanych na znaczących stacjach metra. To tam właśnie można zobaczyć, w jaki sposób ludzie przystosowali się do nowych warunków i starają się żyć normalnie. Zobaczymy więc kucharzy gotujących potrawy dla całego miasta, bary, a nawet jeden teatr. Nie można też zapomnieć o zwykłych ludziach – szczególnie w pamięć wrył mi się obrazek dzieci zabawianych przez starszego mężczyznę, który pokazywał im „króliczki” z cieni.

Znacznie ciekawsze są jednak rozmowy, które słyszymy w czasie eksploracji metra – tak miast, jak i korytarzy. Niemal każda napotkana osoba – sojusznik lub wróg – ma coś do powiedzenia. Potęguje to jeszcze bardziej niesamowity klimat. A to żona opowiada o zaginionym mężu, a to zaprawieni w boju żołnierze wymieniają się mrożącymi krew w żyłach historiami trzęsąc się przy tym jak dzieci. Szkoda tylko, że nie wszystkie wypowiedzi okraszone są podpisami. Pół biedy, jeśli gramy z angielskimi dialogami, ale w przypadku wyboru rosyjskiego dubbingu (który ma ogromny wpływ na atmosferę) sprawa staje się nieciekawa. Zwłaszcza, że podpisów brakuje nie tylko w scenkach pobocznych – w jednym, dość ważnym fabularnie fragmencie też ich zabrakło.

Nie podoba mi się też to, że Artem milczy w trakcie głównej rozgrywki. Owszem, jego głos możemy usłyszeć w intrze oraz w trakcie krótkich wprowadzeń do poszczególnych misji, ale nie rozumiem, dlaczego w trakcie zabawy nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Nie muszę chyba mówić, że sytuacja, w której dwóch gości mówi do bohatera, a ten zachowuje się, jakby go nie było, jest delikatnie mówiąc idiotyczna? Skutecznie przypomina to graczowi, że to tylko gra.

W przeciwieństwie do Metro 2033, w Last Light znacznie częściej wyjdziemy z dusznych korytarzy metra na powierzchnię. Zniszczona Moskwa i ruiny budynków prezentują się fenomenalnie – w pamięci utkwił mi zwłaszcza wrak samolotu, który w trakcie ataku przelatywał nad stolicą Rosji. Ba, w czasie zabawy możemy też przyjrzeć się ostatnim chwilom przed rozbiciem się maszyny z perspektywy kabiny pilotów, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Szkoda, że takich momentów nie ma w grze więcej…

Spacerowanie „po górze” jest znacznie większym wyzwaniem niż „po dole” – powierzchnia jest skażona, dlatego przebywanie na niej więcej niż kilka minut równa się śmierci. Przed wyruszeniem trzeba więc założyć maskę z tlenem – tego jednak starcza na maksymalnie pięć minut, w trakcie rozgrywki musimy więc stale monitorować zapas cennego gazu i poszukiwać nowych filtrów. Dodaje to jeszcze większego dramatyzmu – wielokrotnie musiałem biec, ile sił w nogach wstrzymując powietrze, by się nie udusić, w nadziei, że za chwilę odnajdę towarzyszy lub nowy zbiornik. Emocje gwarantowane!

Przemykając w cieniu…

Metro: Last Light to FPS, ale jeśli liczyliście na rozgrywkę w stylu Call of Duty, to się srodze zawiedziecie. Tutaj zabawa w stylu Rambo nie jest najlepszym pomysłem – sterowani przez AI przeciwnicy w mig wykryją naszą pozycję i otoczą. A jako że Artem nie jest superbohaterem, wystarczy kilka celnych strzałów (lub machnięć łapą), by posłać go do piachu

Znacznie lepszym rozwiązaniem jest skradanie się i przemykanie w cieniu. Zwłaszcza, że zawsze będziemy narzekać na niedobór amunicji – naboje to to rzecz niezwykle rzadka w postapokaliptycznym świecie, a co za tym idzie, bardzo cenna (stanowi nawet funkcję środka płatniczego, ale o tym za chwilę). Nie ma sensu więc marnować jej w otwartym konflikcie – o wiele efektywniejsze jest omijanie patroli lub podchodzenie przeciwników od tyłu i ogłuszanie lub zabijanie ich.

W takich sytuacjach największym sojusznikiem Artema jest ciemność – problem w tym, że większość pomieszczeń, do których trafiamy jest bardzo dobrze oświetlona. Pierwsze, co musimy więc zrobić, to wyłączenie zasilania, które likwiduje część świateł. Gdy skrywamy się w mroku, przeciwnicy nie są w stanie nas dostrzec, choć każdy z nich posiada zamontowaną na hełmie latarkę, dzięki czemu może oświetlić sobie drogę tuż przed nim. To czy jesteśmy bezpieczni przed wzrokiem wrogów, możemy sprawdzić na podręcznym zegarku (swoją drogą, wskazuje rzeczywistą godzinę - miłe).

Przemykanie pomiędzy oponentami daje dużo satysfakcji. Liczy się nie tyle parcie do przodu, co myślenie i spryt. Naprawdę przy tych momentach bawiłem się najlepiej. Warto jednak zadbać o broń, bo czasem i ona jest przydatna. Artem jednocześnie może nosić przy sobie trzy pukawki oraz kilka dodatkowych gadżetów pokroju noży do rzucania (przydatne, jeśli nie chcemy zaalarmować wrogów), granatów zapalających i zwykłych oraz min. Każdy „gnat” możemy ulepszyć u handlarzy rozlokowanych w różnych częściach metra – za znalezione naboje (uwaga – nie jest to jednak amunicja, którą strzelamy!) możemy zainstalować w nich dodatkowe moduły, takie jak celownik laserowy, kolimator czy zmniejszyć odrzut. Jest tego niewiele, ale wystarczy, by dostosować broń do własnych potrzeb.

…i w świetle

Ludzie to jednak niejedyni przeciwnicy, z jakimi zmierzy się Artem w trakcie swojej podróży. Radioaktywne promieniowanie sprawiło, że ziemska fauna zmutowała, w wyniku czego powstały nowe gatunki, bynajmniej nie nastawione do nas pokojowo. Zazwyczaj spotykamy je na powierzchni, choć przedostały się także do metra i niekiedy natkniemy się na nie również w podziemiach. Walka z nimi całkowicie różni się od tej z ludźmi – nie ma miejsca na subtelności i trzeba sięgnąć po broń. Mam jednak wrażenie, że developerzy nie do końca dobrze zbalansowali starcia z nimi. Choć ich AI nie jest najlepsze (w sumie nic dziwnego – to tylko zwierzęta) i atakują bezpośrednio, to są po prostu zbyt mocni. Zdarzało mi się, że jeden potwór padał po wystrzeleniu w niego połowy magazynka – bardzo często więc biegiem pokonywałem fragment okupowany przez monstra starając się dotrzeć do kolejnego checkpointu. W połączeniu z obowiązkiem kontroli tlenu może i ma to jakiś swój urok, ale mówiąc szczerze, częściej wywoływało to u mnie irytację niż satysfakcję.

Niestety w kilku momentach developerzy zdecydowanie przegięli – mowa tu o fragmentach, w których czekając na dotarcie łódki/windy/towarzysza musimy odeprzeć sporą grupę mutantów. W takich sytuacjach cała „zabawa” sprowadzała się do biegania wokół placu boju i czekania na odsiecz. Co ciekawe, raz taki „patent” zastosowano także w starciu z ludźmi. Efekt? Stracona godzina na próbie poradzenia sobie z zastawioną pułapką. Inna sprawa, że w oczywisty sposób wytrąca to z immersji.

Piękno metra

Niektórzy będą pewnie na to kręcić nosem, ale spodobało mi się to, że Ukraińcy z 4A Games nie stronili od sztuczek stosowanych w innych współczesnych shooterach. I tak choć sama rozgrywka znacząco odbiega od tego, do czego przyzwyczaiło nas Call of Duty, to zapożyczono kilka rozwiązań znanych z serii Activision – nie ma co prawda setek wybuchów, ale akcja zyskała na widowiskowości. W niektórych misjach towarzyszy nam partner, Artem wykonuje niektóre działania automatycznie, a czasem się też coś rozleci lub zapadnie pod jego nogami. Niby niewiele, ale produkcja na tym korzysta. Nie można też narzekać na nudę – mamy więc przejażdżkę po torach kolejowych starym dżipem oraz podróż wózkiem górniczym ze strzelaniem do przeciwników. Niby nic, a cieszy.

Metro: Last Light jest jednak FPS-em liniowym. Nie ma mowy o większej swobodzie – idziemy przed siebie wyznaczonym korytarzem i to nawet na powierzchni – zboczenie z obranej przez developerów ścieżki jest bardzo często niemożliwe. Tyczy się to także miast, które zwiedzamy w czasie rozgrywki – kolejne jego obszary mijamy idąc po prostu do przodu. Te segmenty przypominają bardziej interaktywny film niż właściwą grę. Owszem, czasem jednak zdarzają się momenty, w których możemy pomyszkować po okolicy - dzięki temu możemy odkryć sekrety, znaleźć dodatkową amunicję czy zebrać notatki z przemyśleniami Artema.

Metro: Last Light bazuje na autorskim silniku 4A Games i powiem tyle: gra prezentuje się niesamowicie. Pod względem graficznym to jedna z ładniejszych gier ostatnich miesięcy – korytarze metra wyglądają sugestywnie i to właśnie oprawa wpływa także na klimat produkcji. Nieco gorzej wyglądają modele postaci, które są plastikowe, nie najlepiej prezentują się też potwory. Nie podoba mi się też animacja biegu ludzi, która wygląda bardzo nienaturalnie. Ale to chyba jedyne, do czego można się przyczepić. Równie okazale prezentuje się teren na powierzchni.

Byłem zaskoczony tak wysoką jakością oprawy wizualnej, zwłaszcza, że gra jest dobrze zoptymalizowana. Mój pecet nie należy do najmłodszych, a mimo to mogłem swobodnie grać na najwyższych ustawieniach (przynajmniej na tyle, ile pozwala karta z DX10), a przez większość rozgrywki nic się nie cięło i działało płynnie. Wygląda na to, że developerzy przyłożyli się do pecetowej wersji, która działa stabilnie. No dobra, nie całkiem – byłem zadowolony do czasu, aż w pewnym momencie gra usilnie wyskakiwała mi do pulpitu i to zawsze w tym samym fragmencie. Po wielu próbach i irytacji pomogło uruchomienie produkcji w bezpiecznym trybie, który zmniejsza rozdzielczość ekranu. Na szczęście po ominięciu feralnego segmentu i przywróceniu docelowych ustawień, nie miałem już więcej takich niespodzianek.

Wspomnieć muszę jednak o pewnych drobnych błędach, które jak mniemam da się naprawić za pomocą patcha. O co chodzi? O przenikanie obiektów i postaci, nienaturalne ułożenie ciał wrogów (parę razy zdarzyło mi się, że zwłoki mutanta opadały leniwie w powietrzu…) czy problem z aktywacją checkpointu (dopiero za trzecim razem okazało się, że w pewnym miejscu powinna mi się zapisać gra). Nie są to może bugi uciążliwe, ale potrafią wytrącić z immersji.

Do warstwy dźwiękowej nie mogę się przyczepić. Grałem zarówno z angielskimi głosami, jak i rosyjskim dubbingiem. Aktorzy w obu wersjach sprawują się świetnie, choć z oczywistych względów wybór drugiej opcji znacząco wpływa na klimat.

Wchodzić do metra?

Jako osoba, która nie miała styczności z powieściami Dmitrija Głuchowskiego i pierwszą produkcją 4A Games, uważam, że Metro: Last Light to naprawdę bardzo dobra produkcja o niespotykanej nigdzie indziej atmosferze. Co prawda psują ją trochę liczne niedociągnięcia, ale można przymknąć na nie oko. Miłym plusem jest spełnienie przedpremierowych obietnic, że gracze nie znający wcześniej postapokaliptycznego świata, będą mogli swobodnie cieszyć się grą. Potwierdzam – to prawda. Jeśli więc lubicie takie klimaty, to kupujcie. Uzbrójcie się jednak w cierpliwość przed walką z mutantami.

No dobra, a ja tymczasem spróbuję zrobić kolejne podejście do książkowego Metro 2033. Chyba się wciągnąłem w ten świat.

Ocena: 8.0

Plusy:

  • klimat, klimat, klimat
  • skradanie zamiast bezmyślnej walki
  • powierzchnia!
  • dość długa kampania
  • wciągający świat
  • bardzo dobra grafika
  • optymalizacja wersji PC
  •  

    Minusy:

  • niedociągnięcia psujące klimat
  • milczący bohater
  • nie najlepszy balans starć

  • Redaktor
    Piotrek66
    Wpisów17556

    Obserwujących0

    Dyskusja

    • Dodaj komentarz
    • Najlepsze
    • Najnowsze
    • Najstarsze