River City Saga: Three Kingdoms – recenzja. Jedz, bij się, kochaj

River City Saga: Three Kingdoms – recenzja. Jedz, bij się, kochaj
Bardzo prawdopodobne, że interesując się chodzonymi bijatykami lub grami z epoki ośmiu bitów, trafiliście na jakiś tytuł z serii Kunio-kun i... przepadliście.

Unikalna forma, zawadiacki humor i galeria ciekawych postaci miały wielką moc przyciągania zarówno wtedy, jak i teraz. A jeżeli nie znacie jeszcze Kunia, to nic straconego, bo właśnie (ponownie) został aktorem w filmie kostiumowym.

River City Saga: Three Kingdoms

Za honor, za kraj

Epoka Trzech Królestw, jak określa się okres walki trzech potęg, które w III wieku kotłowały się w wiecznym konflikcie na terenie dzisiejszych Chin, to jedna z najpopularniejszych eksportowych fantazji o tym kraju. Najsłynniejsze dzieło na ten temat, „Opowieści o Trzech Królestwach”, to odpowiednik tego, czym w Polsce jest „Trylogia” Henryka Sienkiewicza. W świecie gier kojarzymy ten okres przede wszystkim za sprawą cyklu Dynasty Warriors czy Total War: Three Kingdoms, a teraz w lekki i zwiewny sposób połączono go także z jedną z legend gatunku beat ’em up, czyli cyklem Kunio-kun, znanym także jako River City.

Pomysł na River City Saga: Three Kingdoms jest fantastycznie prosty, ale rzadko wykorzystywany w innych produkcjach. To ubranie w nowe szaty znanej od lat serii, taka „nakładka historyczna” na coś, co od dawna prezentowało przygody twardych licealistów kochających bójki na ulicach. Three Kingdoms nie tylko (z wieloma uproszczeniami, których wymaga konwencja) remiksuje awanturniczą historię Chin, ale i rozbudowuje serię River City o kolejne warstwy lekkiego erpega. Do naszej dyspozycji – poza standardową możliwością kupowania przedmiotów leczniczych, rozwijania statystyk, wpadania do restauracji i zdobywania nowych ciosów – doszły tu także niemal magiczne superataki, speciale, nabywanie pancerza oraz zmiany statusów, a nawet wbijanie punktów reputacji i wybory fabularne! Od razu czuć, że w tej części jesteśmy historycznymi herosami, a nie japońskimi uczniakami szukającymi guza na boisku za szkołą.

River City Saga: Three Kingdoms

Miecze, kimona i pędy bambusa

Wyjaśnienie, czym jest River City Saga: Three Kingdoms, można właściwie zamknąć w haśle „chodzona bijatyka”. To bowiem u swych podstaw bardzo klasyczny przedstawiciel gatunku opierający rozgrywkę na superataku, bloku, skok, rzucie oraz ciosach rękami, nogami i znajdowaną po drodze bronią (wachlarz opcji jest o niebo bogatszy od niedawnego TMNT: Shredder’s Revenge). Wszystko dzieje się tu fantastycznie płynnie, oprawa jest urocza, a przeciwnicy zalewają nas z każdej strony dokładnie tak, jak trzeba. System walki – prosty i dynamiczny – znakomicie sprawdza się przy walce z grupami wrogów. Najczęściej w pojedynkę musimy pokonać ich kilkunastu, a robi się to bardzo intuicyjnie, choć gra cały czas zachęca też to tego, by próbować nowych metod, eksperymentować i sprawdzać, co poza standardowymi uderzeniami mamy do dyspozycji.

River City Saga: Three Kingdoms

Walcząc o zjednoczenie cesarstwa, zbieramy wypadające z oponentów monety i inwestujemy je w nowe umiejętności. Ciosów mniej i bardziej specjalnych jest tu takie zatrzęsienie, że nawet pomimo wielu wspólnych cech z odsłonami serii sprzed lat czuć, że to nowe River City godne naszych czasów. Gra została napakowana zawartością i oblana detalami, które sprawiają, że z samą kampanią można spędzić ponad 10 godzin, krążąc między kolejnymi zamkami, wioskami czy zagajnikami i szukając nowych zadań, wyzwań oraz sekretów.

Terakotowa Armia

Pod względem oprawy nie znajdziemy tu rzeczy technologicznie onieśmielających, ale i tak ucieszy nas satysfakcjonująca mnogość miast, dróg, przesmyków i leśnych szlaków zapełnionych bandytami – oczywiście z galerią postaci w tradycyjnych chińskich strojach. Znane z poprzednich odsłon łączenie dużych, dokładnie animowanych postaci wykonanych pixel artem z oszczędnymi, ale ładnymi, nieco pastelowymi tłami doskonale się sprawdza.

River City Saga: Three Kingdoms

Nieważne, czy gracie na dużym ekranie, czy też przenośnie na Switchu czy Steamdecku – nie umknie wam żaden szczegół i będziecie czuć pozytywne wibracje z tego całego ambarasu (mimo iż składa się on z kopania ludzi po trzewiach i setkach pękających szczęk). Jedyne, co trochę odstaje od wysokiego poziomu, to muzyka, która nie tyle tu nie pasuje (jest ładna, folkowa, „chińska”), co po prostu nie ma jej w grze za wiele. Utworów tak poskąpiono, że te obecne w Three Kingdoms mogą się znudzić.

Państwo Środka

River City Saga: Three Kingdoms zaskakuje pod względem ogromu zawartości nie tylko, gdy przechodzimy całkiem długą kampanię pełną zwrotów akcji i zabawnych dialogów. Tuż po niej odblokowujemy bowiem bardziej wymagający tryb pozwalający na powtórzenie przygody z rozwidleniami fabuły i światem reagującym na to, jaką reputację w nim zdobędziemy. Dochodzą do tego też zupełnie nowe typy wyposażenia wcześniej niemożliwe do odkrycia; od początku mamy również dostęp do kooperacji nawet dla czterech graczy. A gdyby było wam jeszcze mało atrakcji, to twórcy przygotowali bardzo staroszkolny, pozbawiony fabularnych turbulencji i krążenia po mapie tryb arcade, w którym skupiamy się tylko na chodzeniu i biciu plejadą odkrytych po drodze postaci. Jeżeli zatem lubicie, gdy twórcy gier dbają o mnożenie atrakcji, to z przyjemnością melduję, że Three Kingdoms jest nimi nabite jak kulturysta na dyskotece.

River City Saga: Three Kingdoms

Kunio wcielający się w chińskiego herosa pozostaje cały czas Kuniem – dlatego też jest to tak ciekawa pozycja. Fani beat ’em upów dostaną tu coś dla siebie, osoby szukające lekkiej awanturniczej bitki w historycznym sosie także, fanatycy okresu Trzech Królestw z odprężeniem obejrzą jeszcze raz ich losy w wersji light, a każdy, kto szuka po prostu przystępnej, łatwej do zrozumienia (i oferującej tryb kooperacji) przygody, również nie powinien narzekać. Nawet jeżeli czasem walki robią się powtarzalne albo poziom trudności zaczyna spadać (gdy przesadzimy z „pakowaniem”), to nie ma w gatunku drugiej tak urokliwej serii, jak River City. Dzięki Three Kingdoms widać, ile jeszcze można z niej wyciągnąć, poprawiając formułę, i jak niewiele wystarczy, by ją odświeżyć. Sporo rzeczy jest tu bardzo dobrych, trochę średnich, zaledwie odrobina wymagających wyraźnej poprawy – nic, tylko grać i cieszyć się, gdy wymachując bambusem, obijemy kilka wrednych twarzy, tak jak to mieli legendarni herosi w zwyczaju.

W River City Saga: Three Kingdoms graliśmy na Switchu.

[Block conversion error: rating]

9 odpowiedzi do “River City Saga: Three Kingdoms – recenzja. Jedz, bij się, kochaj”

  1. Wow! Po pierwsze: Cieszę się, że widzę recenzję gry na CD-Action 😀 Po drugie: nie wiem Cascad jakim (i czy w ogóle) jesteś fanem serii, ale jestem pozytywnie zaskoczony oceną końcową gry 🙂 W końcu 8 oznacza naprawdę solidny produkt!

    Z całą recenzją w większości się zgadzam, choć powtarzalność muzyki mi nie przeszkadzała (pierwsze przejście to jakieś 7-8 godzin gry) a wręcz przeciwnie, momentami czekałem aż wejdę z powrotem do lokacji z ulubionym utworem (taka spokojna melodia ze skocznym fragmentem, po raz pierwszy pojawia się po wyjściu z Pingyan gdzie skaczemy po łódkach 😉 ).

    Z oprawą graficzną mam wewnętrzy konflikt: z jednej strony ogromny sentyment do stylu rysowania postaci – jest cudowny, za nic na świecie proszę go nie zmieniać! Z drugiej: kurde, a jak by cała gra była ręcznie rysowana? Jak wizerunki postaci w dialogach? To by było coś! 😛 BTW. Nie wiem czy zauważyłeś, ale w grze jest jedna cudowna animacja postaci dosłownie przez 2 sekundy: podczas użycia fali zalewającej całą planszę, gdy woda już opadnie przeciwnicy w samych galotkach wciąż machają rękoma jak by płynęli 😀

    A z czym się absolutnie zgadzam? Długość/wielkość gry! Poprzednie odsłony (a szczególnie ostatni spin-off od WayForward) nigdy nie oferowały tak wielkiego świata, miejsc do zwiedzania, miast, ciosów specjalnych, animacji, dialogów, misji itp. Tworzę poradnik i po 15 godzinach grania, pisania, robienia screenów itp. nie skończyłem jeszcze pierwszego Chaptera 😮

    • Z jednej strony dobrze że stare serie bijatyk wracają ale z drugiej strony nie każda była tak dobra, np River City Ransom kiedyś się grało na NES ale wrażenia na mnie ta bijatyka nie zrobiła, 2 części TMNT od Konami uważam za kultowe, Trylogia Final Fight od Capcom to również klasyka, nawet Street of Rage 2 i 3 dobrze wspominam, zależy od gracza w jaką serię bijatyk lubi grać ale jest w czym wybierać, niby moda na retro gry wraca ale nie każdy producent daje radę z realizacją.

    • River City Ransom był mega popularny w USA, sam muszę przyznać, że poznałem go dopiero w czasach emulacji, na Pegasusie u mnie królowały TMNT 3 Manhattan Project i Battletoads & Double Dragon – inne beat’em upy to raczej już tylko na automatach. Kunio uwielbiałem za Goal 3, Hokej i Koszykówkę, ale RCR doceniłem za elementy RPG. Ale fakt, w gatunku gier indie, chadzajki znalazly swoją niszę.

    • Swego czasu również ogrywałem TMNT, Battletoad czy Double Dragon na NES, tylko niektóre kartridże było bardzo rzadkie do zakupu, nie mniej jednak gdy emulacja automatów i konsol się rozwinęła to nadrobiłem zaległości, ograłem większość klasyków od Konami, Capcom, Rare czy Technos Japan, ale do jednej serii nie mam ochoty wracać => Battletoads z powodu nie zbalansowanego poziomu trudności mi iż udało się ukończyć za młodu 😛

    • KorganBereseker 16 sierpnia 2022 o 19:02

      Z tej serii na pegazusie była też Olimpiada, gdzie można było grać PvP z kumplami (do 8 osób – konkurencje odbywały się jednak 1vs1). Pamiętam, że Hokej można było przejść na luzie odblokowując stroje hydraulików, ich specjalny cios (kręcenie się dookoła) był nie do zatrzymania 🙂

    • @ KORGANBERESEKER co ja Ci mogę powiedzieć, zajrzyj na stronę KUNIO.PL, a zobaczysz, że gier z serii było jeszcze więcej 😉

    • Mi udał się ograć na NES River City Ransom, Goal 3, u kumpla miałem również okazje pograć w hokej ale nie powiem ciężko było dostać te kartridże, zazwyczaj były to wydania Japońskie, co ciekawe River City Ransom miało wydanie USA ale w Polsce było praktycznie nie osiągalne.

    • Oficjalnie na NESa w Europie też wyszła ta gra, tyle, że pod tytułem „Street Gangs”. A inne, sportowe gry były po japońsku, bo innych wersji oficjalnie nie wydano! Z 11 różnych gier na FamiComa w Europie/USA wyszło tylko 4 i to z pierwszych lat serii (Renegate, Super Dodgeball, River City Ransom, Nintendo World Cup).

      Na Pegasusa triumfowały gry sportowe, ale można było natrafić na prawie wszystkie, wyjątkami są właśnie River City Ransom i Downtown Special – ten drugi z racji posiadanej opcji Save, czyli wbudowanego w kartridż baterii.

    • Nintendo za dawnych lat miało dziwną politykę, wiele dobrych gier ominęło Europę czy USA i dostawało wyłącznie wydania w Japonii, być może chodziło o cenzurę przemocy i erotyki swego czasu Nintendo miało śrubę w tej tematyce, obecnie trend się zmienia klasyczne japońskie gry są wydawane przez Nintendo na wszystkie regiony przez wirtualną konsolę dla NES czy SNES.

Dodaj komentarz