Rozmienione na drobne. Forgive Me Father 2 – recenzja early access
Jeśli Forgive Me Father byłoby Painkillerem, to „dwójkę” należałoby przyrównać do jednego z mizernych dodatków pokroju Redemption czy Resurrection.
Forgive Me Father 2 to rzecz wtórna i w gruncie rzeczy niepotrzebna, bo o dwie klasy gorsza. Takie wnioski nasunęły mi się po przetestowaniu wersji z wczesnego dostępu obejmującej pierwszy akt, na który złożyło się 10 map i wieńcząca wszystko walka z bossem.
Ścinki produkcyjne
Zacznijmy od samych poziomów. Uproszczona geometria bywała największą bolączką części pierwszej, ale mimo zróżnicowania etapy okazały się spójne i jakoś się ze sobą kleiły, a tematycznie nawiązywały dialog z horrorową klasyką. Tu mamy kompletny galimatias, z czego większość to plansze bez klimatu i polotu. Owszem, zdarzają się perełki, jak otwierający zabawę szpital, pogrążony w mroku i mgle port czy bardziej złożony poziom w ogromnej willi, gdzie szukamy kluczy i nowych przejść, a nawet jakaś zagadka się trafi.
Niestety to wyjątki, zdecydowana większość wygląda jak odpady, które nie załapały się do części pierwszej z uwagi na zbyt kiepską jakość i nadmierne uproszczenia. Jakieś tunele metra czy wojenne okopy – przecież to pasuje do konwencji zakrapianej prozą H.P. Lovecrafta jak pięść do nosa. Irytuje też, że następujące po sobie mapki nie tworzą żadnej sensownej całości. Wygląda to jak fragmenty wspomnień, bo tematyka plansz łączy się z listami, które po każdym poziomie znajdujemy w lokacji startowej, ale przez taki zabieg jeszcze bardziej wzmocniło się moje wrażenie, że obcuję z odpryskami produkcyjnymi po „jedynce”.
Powtórka z roz(g)rywki
Gameplayowo też jest gorzej, choć to w teorii powtórka z rozrywki. No właśnie, powtórka. Przede wszystkim zabrakło elementu zaskoczenia, które towarzyszyło mi przy przechodzeniu części pierwszej. Trudno oczywiście czynić z tego tytułu zarzut pod adresem kontynuacji, jednak o ile połączenie komiksowej stylistyki i sprite’owych potworków z gatunkiem horroru okazało się świetnym pomysłem, o tyle za drugim razem nie robi to już takiego wrażenia. Rozgrywka stała się również wyraźnie łatwiejsza, choćby dlatego, że produkcja częściej zapisuje postępy. To akurat zmiana na plus; poprzedni system z ręcznym sejwowaniem w połowie poziomu bywał szalenie irytujący.
W „jedynce” maszkary potrafiły zapędzić mnie w kozi róg, robiło się ciężko i duszno, gdy walczyliśmy o każdy centymetr gruntu. W udostępnionym akcie „dwójki” ani razu nie zdarzyło się, bym poczuł duszę na ramieniu. Może podczas starcia z bossem, ale problem stanowiła wyłącznie konieczność wpakowania w niego odpowiedniej ilości ołowiu, bo okazał się klasyczną gąbką na pociski.
Częściowo winny jest mocno okrojony bestiariusz, choć oczywiście mam świadomość, że to wczesny dostęp i w kolejnych rozdziałach bankowo dołączą inni wrogowie. Wraca kilku starych znajomych, jak zombie chadzający z zapasową głową czy monstra z ośmiornicą w miejscu twarzy, choć zostali nieco przemodelowani. W nowych wersjach wyglądają równie upiornie, ale przydałoby się większe zróżnicowanie mięcha armatniego nawet w tych początkowych etapach, bo pchający się pod lufę paskudnicy szybko nam powszednieją.
Cięcia, zmiany, regres
A skoro o lufach mowa: do dyspozycji dostajemy kilka nieśmiertelnych klasyków w postaci pistoletu, strzelby, karabinu i broni wybuchowej. Uzupełnieniem jest broń biała, ale używałem jej w ostateczności. Spluwy świetnie leżą w dłoni i w zasadzie wszystkie sprawdzają się w praniu. Dodatkowo możemy wykupić alternatywne modele w każdej kategorii, przykładowo zamieniając strzelbę z „pompką” na dwururkę. Potrzebujemy do tego waluty, czyli niebieskich tokenów, które występują w świecie gry jako znajdźka.
Pierwsze Forgive Me Father zaskakiwało również obsadą pierwszego planu. Do wyboru dano nam księdza lub dziennikarkę, a każde z nich dysponowało odrębnym wyposażeniem, które było związane z ich profesją. W przypadku duchownego dostaliśmy kropidło, Biblię i krzyż, co oczywiście wpływało na rozgrywkę, bo przedmioty miały określone zastosowanie. W rolę pogromcy plugastwa ponownie wciela się znany nam kapłan, ale zabrano mu wszystkie precjoza. Poza latarką nie trzyma za pazuchą żadnych fantów, więc równie dobrze moglibyśmy sterować sprzedawcą ryb albo gazeciarzem, to bez znaczenia – o tożsamości bohatera dowiemy się wyłącznie z listów, które znajdziemy w szpitalu pełniącym funkcję centralnego huba (możemy tutaj m.in. zainwestować w lepszą broń).
zdjęć
Na śmietnik wywalono również zaskakująco rozbudowane drzewko rozwoju. Pojawił się za to dość marny substytut w postaci kart z księgi szaleństwa, które wykupujemy za zebrane w walce punkty. Na obecnym etapie możemy zainwestować w trzy, by przykładowo zwiększyć odporność, siłę czy szybkość albo zadawane obrażenia zamieniać na punkty życia. Nie do końca rozumiem, po co wprowadzono te wszystkie modyfikacje, trudno mi się do nich przekonać, bo – jak na mój gust – większość to wyraźny krok wstecz. Tak jak po wczesnym dostępie „jedynki” nie mogłem się doczekać pełnej wersji, tak tym razem mówię „pas”.
W Forgive Me Father 2 graliśmy na PC. Ocena dotyczy obecnej zawartości gry we wczesnym dostępie (czyli I aktu) i może ulec zmianie przy finalnej wersji.
Ocena
Ocena
Niby to samo, ale jakoś tak biedniej i skromniej. Walka wciąż daje frajdę, ale wywalenie drzewka rozwoju i przedmiotów związanych z profesją bohatera to wyraźny regres, podobnie jak zestaw map wyglądających jak odpady po „jedynce”.
Plusy
- cel-shadingowa grafika może się podobać
- dwuwymiarowe monstra wciąż świetnie się prezentują…
- …a ich eliminacja jest nadal przyjemna
- trzy mapy dają radę
- częstsze i automatyczne sejwy
Minusy
- uleciał gdzieś duszny i ciężki klimat „jedynki”
- znacznie słabsze poziomy…
- …które w żaden sposób się ze sobą nie kleją
- skromniejszy bestiariusz
- prostsza rozgrywka
- rezygnacja z drzewka rozwoju na rzecz kart
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.