Warhammer 40,000: Boltgun – tak krwawej jatki się nie spodziewałem [RECENZJA]
„Dla Kosmicznych Marines bolter jest czymś więcej niż bronią. To instrument boskiej siły ludzkości, sprowadzający śmierć na jej przeciwników. Huk jego wybuchów to modlitwa” – fragment „Codeksu Astartes”, podręcznika sztuki wojennej Kosmicznych Marines.
Kajam się przed Imperatorem i błagam o przebaczenie, bo byłem człowiekiem małej wiary. Zobaczywszy po raz pierwszy zwiastun Warhammera 40,000: Boltgun, zostałem nawiedzony przez bluźnierczą myśl, że studio Auroch Digital trochę na siłę próbuje się podczepić pod coraz popularniejszy trend retro. Nie żebym miał o twórcach złe zdanie – spod ich ręki wyszło całkiem dobre Dark Future: Blood Red States, a i o Mars Horizonie słyszałem parę miłych słów. No, ale jeśli chodzi o FPS-y, a już tym bardziej boomer shootery, to doświadczenia im brakowało.
Toteż możecie sobie wyobrazić, jak wielkie było moje zaskoczenie, gdy Boltgun okazał się nie tylko grą bardzo dobrą, ale też najlepszą strzelanką retro, z jaką miałem do czynienia od zeszłorocznej premiery Prodeusa. Przekonałem się, że poza oprawą graficzną nowy FPS zaczerpnął z klasyków również ich ducha.
„Dokończę to, co zaczął kapitan Titus!”
A skoro o zaskoczeniach mowa, to wypada wspomnieć o pierwszym szoku, jaki przeżyłem, odpalając intro, w którym Inkwizytorka wysyła oddział Astartes z zakonu Ultramarines – zwanych też Kosmicznymi Marines – na obcą planetę. Nagle zacząłem dostrzegać dziwnie znajome nazwy, takie jak Graia. Potem padło imię wodza orków – Ponurego Czerepu – oraz inkwizytora Drogana.
No dobrze, bez owijania w bawełnę – Boltgun to sequel Space Marine, świetnej i trochę niedocenianej gry hack’n’slash z 2011 roku. Może nie taki pełnoprawny sequel, bo na właściwą kontynuację wciąż czekamy, ale jeśli ktoś jest ciekaw, cóż takiego działo się na jednej z ważniejszych imperialnych planet kuźni po tym, jak kapitan Titus urządził tam sobie sparring z księciem demonów, to wcielając się w jednego z Astartes i przemierzając kolejne lokacje wraz z wierną serwoczaszką, znajdzie odpowiedzi przynajmniej na część nurtujących go pytań.
Nie chcę tworzyć wrażenia, że gra obfituje w liczne cutscenki czy serwuje rozwiniętą fabułę – duch boomer shooterów przejawia się również w zdawkowości opowiadanej historii. Tym niemniej sam fakt, że niespodziewanie wróciłem do opowieści sprzed 12 lat, był bardzo miły.
„Utopisz się we własnej krwi”
Ale – rzecz jasna – siłą boomer shooterów nie jest fabuła, lecz gameplay. A pod tym względem gra nie zawodzi, sięgając po najlepsze wzorce. Zacznijmy od arsenału. Gdy FPS ma dwa świetne shotguny (w tym przypadku shotguna właściwego i meltaguna), to – parafrazując słynnego łowcę demonów – wiedz, że coś się dzieje. Broń w tej warhammerowej produkcji to absolutny majstersztyk, włącznie z pierwszą pukawką, czyli tytułowym boltgunem, zwanym też bolterem. Nieobeznanym z uniwersum objaśniam, że jest to wielki pistolet maszynowy, który zamiast normalnymi kulami strzela małymi granatami. Gra pozwala poczuć potęgę tej spluwy. Zresztą do dyspozycji mamy też jej starszego brata, czyli ciężkiego boltera, a ten sprawi, że aż nam dreszcz przejdzie po plecach, gdy będziemy przerabiać wrogów na gejzery juchy.
Boltgun ma dwie najważniejsze dla boomer shootera rzeczy – znakomity arsenał i świetną dynamikę rozgrywki.
No i jest w arsenale masa innych cudowności, jak chociażby pistolet plazmowy czy wyrzutnia vengeance. W zasadzie wszystkie pukawki – łącznie z pierwszym bolterem – pozostają użyteczne do samego końca gry. No bo niby wrogowie są coraz twardsi (Boltgun zresztą informuje nas o opancerzeniu potworów i heretyków, prezentując je na skali liczbowej i ułatwiając tym samym dobór oręża), ale im dalej w las, tym więcej dostajemy do broni ulepszeń.
Warto też odnotować, że całkiem zgrabnie rozwiązano rzucanie granatami. Okazało się ono bardzo intuicyjne. No i nie trzeba wspomnianych ładunków wybuchowych oszczędzać, bo jest ich dookoła pełno – może poza tymi najmocniejszymi, typu vortex, które sugeruję zachować na bossów.
„Dosięgnie cię ręka Imperatora”
Siać zniszczenie przyjdzie nam też za pomocą miecza łańcuchowego, który jednym cięciem rozprawi się ze słabszymi wrogami, a jeśli będziemy mieli do dyspozycji parę sekund, to po jego wbiciu troszkę powiercimy dziurę w brzuchu również mocniej opancerzonego „średniaka” i potaplamy się w strumieniach jego płynów ustrojowych. A radość jest podwójna, bo Boltgun świetnie rozwiązał kwestię użycia broni białej w walce.
No bo przecież gra jest hiperdynamicznym boomer shooterem, który tempem dorównuje Brutal Doomowi. A zazwyczaj w takich FPS-ach skracanie dystansu to kiepski pomysł. Twórcy z Auroch Digital wymyślili jednak niezłe rozwiązanie tego problemu. Używając miecza łańcuchowego, spowalniamy na dwie sekundy czas, po czym wybieramy wroga, a po puszczeniu przycisku nasz Kosmiczny Marine po prostu do demona czy heretyka doskakuje i zaczyna mu wypruwać flaki.
W ogóle ruch w tej grze jest po prostu znakomity. Nie chodzi nawet o samą dynamikę, ale o to, że pomimo prędkości, z jaką się poruszamy, daje się odczuć, iż sterujemy ważącym blisko tonę nadczłowiekiem w gigantycznej zbroi wspomaganej. Nasz ultramarine może nawet wbiec w monstra „na pełnej petardzie”, zamieniając słabsze egzemplarze w krwawą papkę i odpychając co silniejszych przeciwników. I nie muszę chyba dodawać, że to bardzo satysfakcjonujące.
„Heretykom żyć nie pozwolisz”
A właśnie – przeciwnicy. W swej krucjacie napotkamy cztery ich grupy. Od wszelkiej maści heretyków, przez tych Astartes, którzy sprzedali swe dusze Chaosowi, aż po przeróżne pomioty i demony dwóch bogów – Nurgle’a (Pana Zarazy) i Tzeentcha (Zmieniającego Drogi). Jest to hałastra kolorowa, czasem łatwiejsza, a czasem trudniejsza do ubicia, ale zawsze dostarczająca sporo radości. No, kilka egzemplarzy okazuje się dość wnerwiających, jak wielkie żaby albo czempioni Chaosu, którzy mają irytującą skłonność do zmartwychwstawania, jeśli nie zostaną prawidłowo „rozgibowani”.
Przyznam, że nie obraziłbym się na dorzucenie jeszcze innych typów demonów, no bo co szkodzi poszczuć gracza również sługami Khorne’a i Slaanesha? Myślę, że byłby to dobry pomysł na drugą połowę zabawy, gdy dochodzi do nas, że trochę się nam monstra już opatrzyły, a powtarzalność bossów daje się we znaki. No i przydałoby się jednak popracować nad AI, bo niejeden raz widziałem potężnego przeciwnika, który utknął na jakimś elemencie mapy. Ale to raczej drobne zastrzeżenia.
Gdybym miał natomiast wymienić największy plus tego zbiorowiska, to nie wahałbym się ani chwili – brak tu hitscannerów, denerwujących mnie w klasycznych FPS-ach. Wszystkie pociski można omijać, choć nie jest to łatwe, bo chwilami gra zamienia się w strzelankę typu bullet hell i trudno znaleźć metr kwadratowy powierzchni mapy, na który właśnie nie lecą bolterowe kule albo jakieś bluźniercze zaklęcia. Ale próbować można.
„Twoja ścieżka jest fałszywa, heretyku”
I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie jeden szkopuł. W zasadzie to, co napisałem o szalonej rozgrywce, hordach wrogów, krwawej jatce itd. odnosi się do momentów, kiedy Boltgun – trochę wzorem Painkillera – zamyka nas na wielkiej arenie i rzuca naprzeciw nam kolejne demoniczne fale, nakazując dokonanie czystki. Zdarza się to do kilku razy na każdej mapie. I wówczas gra naprawdę prezentuje to, co w niej najlepsze. Wyzwanie, zawrotne tempo i świetną muzykę łączącą brzmienie industrialne z symfonicznym (co przypomina soundtrack do Darktide’a, choć może nie są to kompozycje tak wybitne i tak dopieszczone jak te, które stworzył Jesper Kyd).
Ale poza czystkami jest… zbyt łatwo. Przemieszczanie się po mapkach w towarzystwie serwoczaszki okazuje się praktycznie bezstresowe. Poleciłbym więc każdemu najwyższy poziom trudności, żeby wprowadzić w ogóle jakąkolwiek motywację do spoglądania na stan zdrowia, gdyby nie to, że gra nie radzi sobie z komunikowaniem, że otrzymuje się obrażenia. Wiadomo, Kosmiczni Marines to bardzo twardzi zawodnicy, ale parę razy zdarzyło mi się stracić w trakcie czystki połowę zdrowia, bo po prostu nie wiedziałem, że ktoś się przeteleportował tuż za moje plecy. Niby drobiazg, ale sprawia, że wybór poziomu trudności nie jest taki oczywisty (może poza tym, że na „łatwym” naprawdę w ogóle nie trzeba się starać, a gra przechodzi się sama).
Nie zmienia to jednak faktu, że spędziłem z Boltgunem dobre 10 godzin, bawiąc się przy tym przednio. Dynamiczny, niemal taneczny charakter walki, manewrowanie pomiędzy heretykami prującymi do nas z wszystkiego, co mają pod ręką, i szatkowanie demonów na kawałki dostarczyły mi masy frajdy. Pośród boomer shooterów czerpiących pełnymi garściami z pomysłów twórców modów takich jak Brutal Doom czy Project Brutality moim ulubieńcem nadal pozostaje znakomity Prodeus. Ale Boltgun nie jest o wiele gorszy i mogę go śmiało polecić każdemu fanowi strzelanek w stylu retro, nawet jeśli nie nazywał się dotąd miłośnikiem Warhammera 40,000. Dzięki tej grze doświadczy światła Imperatora.
W Warhammer 40,000: Boltgun graliśmy na PC.
Ocena
Ocena
Herezja, demony oraz niezawodny bolter w ręce lojalnego, niepokonanego Kosmicznego Marine. To gra, na którą czekali zarówno fani Warhammera 40,000, jak i miłośnicy krwawych, dynamicznych boomer shooterów.
Plusy
- oprawa graficzna i dźwiękowa
- świetna dynamika gry
- znakomity arsenał
- architektura zaskakująca majestatycznością
- kontynuacja historii ze Space Marine
- możliwość szydzenia z wrogów
Minusy
- kiepska AI przeciwników
- powtarzalność walk z bossami
- trudno zorientować się, że odnosimy obrażenia
Czytaj dalej
Wiceprezes Stowarzyszenia Solipsystów Polskich. Zrzęda i maruda. Fan Formuły 1, wielkich strategii Paradoksu i klasycznych FPS-ów. Komputerowiec. Uważa, że postęp technologiczny mógł spokojnie zatrzymać się po stworzeniu Amigi 1200 i nikomu by się z tego powodu krzywda nie stała. Zna łacinę, ale jej nie używa, bo zawsze kończy się to przypadkowym przyzwaniem demonów. Dużo czyta, ale zazwyczaj podczas czytania odpływa w sen na jawie i gubi wątek książki. Uwielbia Kubricka, Lyncha, Lovecrafta, Houellebecqa i Junji Ito. Przeciwnik istnienia deadline'ów na nadsyłanie tekstów. Na stałe w CD-Action od 2018 roku. Kiedyś tę notkę rozszerzy, na razie pisze pod presją Barnaby.