Zelda? Baldur’s Gate 3? Dave the Diver to gra roku! [RECENZJA]
![Zelda? Baldur’s Gate 3? Dave the Diver to gra roku! [RECENZJA]](https://cdaction.pl/wp-content/uploads/2023/08/16/4362673b-b1c1-40a0-8b1c-79a83a9ba27b.jpeg)
Rzadko zdarza mi się grać na pececie, ale tym razem zrobiłem wyjątek – na tę produkcję czekałem bowiem od zobaczenia jej po raz pierwszy we wczesnym dostępie u irlandzkiego youtubera o nicku Call Me Kevin. Nie spodziewałem się jednak, że gdy w końcu zanurzę się w wielkiej rozpadlinie Blue Hole, to zatopię się w niej na całego i przejdę Dave The Diver w przeciągu tygodnia, nabijając ok. 50 godzin. Podczas obcowania z fauną i florą w głębinach morskich wiedziałem już, że nie jestem odosobniony w miłości do grubawego nurka, którym w tytule Mintrocket sterujemy. W zaledwie 10 dni od premiery grę kupił ponad milion osób, a 97% recenzji na Steamie to pozytywy. Skąd wziął się fenomen? Według mnie to oczywiste – koreański „indyk” może się poszczycić jedną z najbardziej wciągających i najlepiej rozwijanych wraz z postępami gracza pętli gameplayowych.

Początkowo jesteśmy bowiem jedynie nurkiem za dnia, a kelnerem po zmroku. Szybko obie aktywności stają się coraz bardziej skomplikowane: w wodzie zostajemy na dłużej i schodzimy jeszcze głębiej, w barze sushi musimy radzić sobie ze stale zwiększającą się popularnością, a co za tym idzie liczniejszą klientelą. Już to samo w sobie wystarczyłoby do stworzenia wciągającej produkcji na kilkanaście godzin. Tymczasem za każdym razem, gdy wydawało mi się, że rozgrywka jest już kompletna, Mintrocket proponowało kolejne aktywności, które odciągały mnie od aktualnych obowiązków (tak w wirtualnym, jak i realnym świecie). I ani przez moment nie miałem poczucia przesytu, wręcz przeciwnie – pomimo iż wiele atrakcji było opcjonalnych, to poświęcałem im czas dobrowolnie, wydłużając jeden dzień z życia Dave’a z początkowych 10 minut do ponad godziny. Dave the Diver to oczywiście żaden ideał. Niemniej trudno uznać jego problemy za poważne, skoro na ponad tydzień wszystko kręciło się u mnie wokół dwóch rzeczy, których nie lubię – pływania(*) i sushi.
(*) W tym przypadku bardziej adekwatne byłoby napisanie: „Czynność, której wykonywać nie potrafię”.
Być jak właściciel firmy w Polsce
Akurat tytułowy nurek szanuje obie powyższe kwestie, a przez zbieg okoliczności zajmuje się nimi zawodowo. Można powiedzieć, że jest jak typowy właściciel małej działalności gospodarczej w naszym kraju – od rana do wieczora pracuje, a nocą… dalej pracuje. Tyle że dzień spędza pod wodą, łapiąc ryby, by po zmroku serwować je w postaci sushi i tym podobnych przysmaków gościom restauracji. W jaki sposób dał się w to wmanewrować? Wszystkiemu winna wrodzona dobroduszność – sterowany przez gracza bohater nie wykształcił w sobie nigdy asertywności. Kiedy więc jego znajomy z dawnych lat, Cobra, wkręca go do biznesu z surową rybą i ryżem w rolach głównych, nie oponuje. Gdy ktoś prosi go o odnalezienie śladów pradawnych Ludzi Morza, Dave również się zgadza. Gdy kto inny zleca mu znalezienie pięciu czerwonych rozgwiazd i 10 niebieskich muszelek… Zgadliście, mężczyzna wyrusza szorować po dnie morskim w poszukiwaniach nikomu niepotrzebnych „artefaktów”.

Trudno jednak mieć to Dave’owi za złe, skoro sam chciałem te wszystkie rzeczy robić. Dlaczego? Otóż większość aktywności wykonuje się niemal przy okazji, w trakcie głównej pętli gameplayowej. Skoro i tak nurkujemy w poszukiwaniu coraz to smaczniejszych ryb, czemu mielibyśmy nie zboczyć delikatnie z trasy, by wykonać inne zadanie? Takiemu meandrowaniu sprzyja roguelike’owy charakter podwodnej części gry – Blue Hole za każdym razem nieco się zmienia (na co zdają się wpływać trzęsienia ziemi w tym rejonie), a co za tym idzie wciąż odkrywamy nowe lokacje. Ponadto przy każdym nurkowaniu w innych miejscach spawnują się zarówno ryby, jak i wszelkie znajdźki: od broni i dodatkowych butli z tlenem, aż po gary wypełnione oliwą z oliwek czy sosem sojowym niezbędnymi przy późniejszym tworzeniu rollsów i innych dań kuchni japońskiej.
By to wszystko mogło dojść do skutku, jesteśmy już na starcie wyposażeni w podstawowy harpun, nóż i butlę z tlenem. Z biegiem czasu wszystko możemy ulepszać (w tym maksymalny udźwig), co sprawia, że początkowo – zdawałoby się – płytka rozgrywka nabiera głębi, a gracz wyznacza sobie cele, na które będzie zbierał wieczorem pieniądze. To kwestie dość istotne, bo im więcej przyniesiemy ryb, tym więcej upichcimy i tym samym zarobimy, jednak jeśli przeholujemy i zabraknie nam powietrza, wrócimy tylko z jednym wybranym przedmiotem. Dlatego też podstawowym atrybutem Dave’a okazuje się tlen – nawet podwójnie, bo gdy przychodzi nam walczyć z agresywnymi stworzeniami, służy również jako punkty życia, które tracimy przy otrzymywaniu obrażeń.

Więcej, więcej i więcej
Nie ma natomiast nic gorszego niż zawiedzenie szefa kuchni, Bancho, i przybycie wieczorem do baru z pustymi rękoma. Tam bowiem czeka nas ciąg dalszy harówki – przed otwarciem restauracji musimy przygotować menu. Nowych przepisów uczymy się z czasem, możemy je również ulepszać, co jednak wykorzystuje zapasy ryb. Kiedy już zdecydujemy się na konkretne dania, zaczynamy wydawkę: kucharz pichci wybrane przez gości jedzenie, a my – chcąc, by klient wyszedł od nas zadowolony i zostawił lajka w mediach społecznościowych – staramy się dostarczyć je przed upływem określonego czasu.
Przy okazji trzeba pilnować, by nie skończyło się wasabi, oraz nalewać zieloną herbatę, piwo lub drinki – roboty jest co niemiara. Zatrudniwszy dodatkowe ręce do pracy (co staje się możliwe po podniesieniu standardu lokalu), mamy wprawdzie nieco luźniej, ale personel należy szkolić, by był na odpowiednio wysokim poziomie. Za to z kolei musimy, a jakże, zapłacić. Analogia do polskiego przedsiębiorcy znowu pasuje jak ulał – zewsząd chcą od nas w Dave the Diver pieniądze, a doba z gumy nie jest. Na szczęście protagonista po pracy na dwa etaty każdego poranka budzi się rześki i ani myśli o zamknięciu swojej działalności.
CZYTAJ DALEJ NA KOLEJNEJ STRONIE
Zamiast tego stale ją rozwija, jak na przykładny trybik w kapitalistycznej machinie przystało. Tworzy uprawę, na której sadzi ryż (lepszy niż sprzedawany lokalnie), marchewkę czy bakłażana, a także hoduje kury dla jajek. Zakłada farmę rybną, by stała się po jakimś czasie głównym dostawcą świeżego mięsa do sushi baru. W końcu nawet otwiera drugą restaurację, gdzie oddelegowuje menadżerkę zajmującą się utrzymywaniem odpowiednio wysokiej jakości. A wszystko po to, żeby zarabiać coraz więcej, kupować lepszy sprzęt i schodzić jak najgłębiej. Zupełnie przy okazji nurkowania uzupełniamy naszego Rybodeksa, którego podarował nam podstarzały Ash Ketchum (to nie żart, karykaturalna postać jest jednoznacznie wzorowana na trenerze z Pokémonów, nawet używa zwrotu „złap je wszystkie”), robimy zdjęcia do Tygodnika Wędkarza, odnajdujemy schematy nowych broni oraz części do ich tworzenia (wszak trzeba się jakoś bronić przed rekinami), a także zbieramy wspomniane muszelki dla miejscowej biolożki, szukamy kolejnych śladów podwodnej cywilizacji i przede wszystkim staramy się zostać mistrzem wyścigów koników morskich. Sporo, jak na jednego nurka.

Dave nic sobie jednak z tego nie robi – wszystko ze względu na fakt, że kolejne nowości dodawane są na tyle rzadko, że nie przytłaczają, a jednocześnie na tyle często, by mieć poczucie stałego rozwoju rozgrywki. I to największa zaleta Dave the Diver – przez 50 godzin nie nudziłem się ani przez moment, cały czas chciałem schodzić pod wodę, próbować nowych zabawek, odszukiwać kolejne ryby, bossów itd. Dość powiedzieć, że po obejrzeniu napisów końcowych wróciłem na kuter i ponownie wskoczyłem do wody, byleby restauracja Dave’a zdobyła platynową odznakę najwyższej jakości. Bez tego nie uznałbym gry za ukończoną.

Pixel art przestrzenny
Wspominana wielokrotnie w tej recenzji pętla gameplayowa sama w sobie jest receptą na dobrą produkcję, jednak w dziele Mintrocket zgadza się niemal wszystko, w tym oprawa. Pixel art jest obecnie bardzo popularny w grach indie, lecz tylko nieliczni developerzy potrafią zrobić naprawdę dobrą grafikę w tym stylu. Na szczęście w Dave the Diver mamy z taką właśnie do czynienia. Nie tylko animacje, ale też sprite’y postaci oraz ryb są bardzo ładne i czytelne, co nie powinno akurat dziwić. Największe wrażenie zrobiło na mnie to, że twórcom udało się uzyskać fenomenalny efekt przestrzenny (a mówimy przecież o grze dwuwymiarowej), dzięki czemu od razu widać, kiedy skały znajdują się w pewnym oddaleniu i możemy przepłynąć w dół/górę, a kiedy blokują nam powrót na powierzchnię. Trudno to opisać słowami lub przedstawić na screenshotach – trzeba zobaczyć na własne oczy.

Podobnie jak usłyszeć kojącą muzykę, która – o czym zdałem sobie sprawę po kilkunastu godzinach rozgrywki – idealnie dopełnia obraz produkcji będącej połączeniem Subnautiki i Stardew Valley. No chyba że akurat spokojne dźwięki przechodzą w skoczną elektronikę przy okazji potyczek z bossami. Utwory są bardzo dobrze dopasowane, a przy tym nienachalne. Sami twórcy musieli o tym wiedzieć, skoro w Dave’owym smartfonie (służącym za menu, w którym przełączamy się pomiędzy aplikacjami z ulepszeniami, bronią czy tutejszym odpowiednikiem tamagochi) zapewnili możliwość odtworzenia kawałków w dowolnym momencie. Nie przesadzę zresztą, pisząc, że Dave the Diver stanowi koronny przykład tego, iż oprawa audiowizualna jest nie mniej ważna od gameplayu. Nie chodzi jednak o wodotryski, ale spójność jednego z drugim – tutaj wszystko do siebie pasuje.
Łyżka wasabi w beczce ryżu
Tym bardziej szkoda, że od świetnej pętli gameplayowej odciągała mnie co i rusz fabuła. Oczywiście nadawała ona odpowiednie tempo rozwojowi rozgrywki, lecz okazała się najsłabszym elementem Dave the Diver i interesowała mnie mniej niż ulepszanie mojego sushi z rekinem młotem czy podlewanie pomidorów. W pewnym momencie zaczęła mi wręcz przeszkadzać, do tego wydawała się mocno pretekstowa. Brak czasu i potrzebę dostarczenia dodatkowej zawartości graczom we wczesnym dostępie odczuć można nie tylko przez rozciągniętą fabułę, ale też w trakcie eksploracji ostatniej, najgłębszej lokacji. Raz, że brakuje w niej elementu rogulike’owego, a dwa – jest zadziwiająco pusta i zaprojektowana bez polotu. Wyraźnie służy za miejsce rozegrania się finału. Finału, który niespecjalnie mnie obszedł – jedyne emocje, jakie wtedy czułem, to zniecierpliwienie oraz nadzieja, że po napisach końcowych będę mógł wrócić na swój kuter.

I to bodaj największy zarzut – gameplay o niebo ciekawszy od historii. Wynika to nie tylko z pretekstowości tej ostatniej, ale też z tego, iż gratyfikacja za wykonanie kolejnej powtarzalnej czynności była zdecydowanie większa (np. możliwość kupna pojemniejszej butli z tlenem) niż w przypadku ukończenia zadania fabularnego (najczęściej kolejny quest pchający opowieść do przodu). Chciałbym jednak, by wiele innych gier, które recenzowałem w tym roku, miało tylko takie problemy. To w końcu drobnica (podobnie jak niewielkie uchybienia UI-owe czy w projekcie walki), a tym, czego podczas prowadzenia sushi baru się nauczyłem, na pewno jest fakt, że drobnicą nie warto się przejmować.
Be like Dave
To, co się liczy, to grube ryby. A w przypadku Dave’a wszystko, co najważniejsze, jest na swoim miejscu. Grywalnością i uzależniającą pętlą dzieło Mintrocket mogłoby obdzielić dziesiątki innych produkcji. Morskie głębiny (poza jednym wyjątkiem) robią wrażenie bogatych, żywych ekosystemów, a przy okazji cieszą oko pięknym pixel artem. Choć fabularnie szału nie ma, to już dialogi zostały napisane dowcipnie i z jajem. Praca w gastronomii nigdy nie wydawała mi się bardziej nęcąca, podobnie jak zanurzenie się w wodzie powyżej szyi czy nawet założenie własnej firmy. Szkoda tylko, że Dave żyje w wirtualnych tropikach będących najpewniej rajem podatkowym, a my… sami wiecie gdzie.

Niemniej chciałbym w swoim życiu jak najwięcej gier tak dobrych jak Dave the Diver, by zapomnieć o problemach i szarej rzeczywistości. By dla mnie – nieumiejącego pływać wegetarianina – najważniejsze w ciągu dnia było nurkowanie i łowienie ryb na sushi, którego nie znoszę. Bym w trakcie pracy zastanawiał się, co zasiać (ogórka czy zboże?) i czy za zaoszczędzone pieniądze ulepszyć harpun, a może zainwestować w trening nowego kelnera mającego wyręczyć mnie w nalewaniu piwa. Takie pytania musimy sobie zadawać, z takimi problemami się borykać. Innymi słowy – tak trzeba żyć.
W Dave the Diver graliśmy na PC.
[Block conversion error: rating]
Czytaj dalej
8 odpowiedzi do “Zelda? Baldur’s Gate 3? Dave the Diver to gra roku! [RECENZJA]”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Świetna, zaskakująco bogata gra. Jeszcze jej nie skończyłam, ale wracam do niej co parę dni. ❤️
🐠🦈🐬🐋🐟🦀🐳🍣
Mam tę pozycję na oku, ale najpierw wgryzę się w Book of Hours. Jeszcze tylko kilka, nomen omen, godzin 🙂
o, czyli jednak jak gra ma kiepską fabułę która prawie nic nie wnosi a nawet przeszkadza to może to być wada, a nie jak w tej drugiej grze roku gdzie „fabuła jest nieistotna” 😛
nie widzisz różnicy między „nieistotna” i „a nawet przeszkadza”?
nie;) jest to stwierdzenie tej samej wady gry, jedno nacechowane „e tam” a drugie nacechowane „no kurde słabo”. I nie rozumiem skąd raz jest to okej, a drugi jest denerwujące na tyle że aż jest w minusach. Fabuła w zeldzie jest słaba, infantylna i tak, denerwująca więc też przeszkadza
Co więcej, w takiej grze jak Zelda czyli RPG, fabuła to powinna być bardzo istotna rzecz, a w Dave jakiś tam dodatek.
Są jakieś sygnały że Dave trafi na Switcha ? Wydaje się idealna grą na handhelda
Biorąc pod uwagę że to jest taki niezależny indie-indyk to pewnie trzeba trochę poczekać, ale raczej będzie. Tu masz jakąś poszlakę, bo zapewnień autorów nie widzę: https://www.thegamecrater.com/dave-the-diver-is-coming-to-nintendo-switch-and-surpasses-1-million-downloads/