rek

50 lat Atari! Część trzecia: Pracuj ciężko, baw się ostro, zarabiaj kiepsko

50 lat Atari! Część trzecia: Pracuj ciężko, baw się ostro, zarabiaj kiepsko
50 lat po narodzinach legendarnej firmy przybliżam jej zawiłe dzieje i losy tworzących ją ludzi. W tym odcinku: Atari wprowadza się do starej wrotkarni, imprezuje i pracuje w oparach trawki, wozi krawaciarzy na taśmociągu i zarabia pierwsze miliony.

CZĘŚĆ PIERWSZA – „MORMON, KTÓRY MARZYŁ”
CZĘŚĆ DRUGA – „OD SYZYGY DO ATARI”

Najpierw wspomnijmy jednak o charakterystycznym symbolu Atari, tzn. o trzech łukach układających się w kształt interpretowany przez niektórych jako przetworzony artystycznie wizerunek najwyższego szczytu Japonii – Fudżi. Ze względu na nazwę wielu ludziom Atari kojarzyło się z Krajem Kwitnącej Wiśni tak jednoznacznie (sam nieraz spotkałem się ze zdziwieniem: „A to nie była japońska firma?!”), że uznawali umieszczenie jego świętej góry w logo za oczywistość. A jak wyglądała prawda?

A

Twórca tego symbolu, zatrudniony w Atari grafik, wspomina, że siedział kiedyś wraz z kumplem przy biurku i bazgrając na kartce, starali się zaprojektować znak ze stylizowaną literą A. Dodajmy, iż nie było to pierwszy logo firmy. Ono wyglądało bowiem tak…

atari logo

…i nikogo specjalnie nie zachwycało. Stąd właśnie panowie kombinowali, jak nadać mu lekkość i większą wyrazistość. W pewnym momencie któryś z nich nakreślił owe trzy charakterystyczne kreski… i wspólnie uznali, że nic lepszego już nie wymyślą. Zrobili tylko z linii grubsze łuki dla wzmocnienia czytelności. I tyle. A potem dostosowali cały napis „Atari” do uzyskanego stylu.

Wszystkie późniejsze teorie mające dodać temu znakowi głębi – np. przypuszczenie, że symbolizuje on dwoje graczy skupionych nad grą Pong (prosta środkowa linia to siatka kortu, a łuki oddają dynamikę ruchu paletek) – projektant podsumował krótko: „Bullshit”. Logo powstało przed stworzeniem Ponga i rzec trzeba, że doskonale zniosło próbę czasu – sprawia wrażenie nowoczesnego nawet dzisiaj, a rozmaite zmiany w jego wyglądzie przeprowadzane w trakcie 50 lat były raczej tylko kosmetyczne.

https://www.youtube.com/watch?v=yj_6xgdM9MU

Nie uczelnia, lecz chęć szczera zrobi z ciebie menadżera

Nolan Bushnell sam przyznaje, że nie miał zielonego pojęcia, jak szefować innym ludziom. „[Wcześniej] zarządzałem tylko dzieciakami w wesołym miasteczku. To było takie moje MBA”, tłumaczy. W pracy kierował się nie przyswojoną na studiach wiedzą, a instynktem (tak na marginesie: zwykle kiepsko się to kończy, wspomnicie jeszcze moje słowa). Założył, że w firmie ważne jest, żeby „wszyscy byli szczęśliwi”. Zadowolony pracownik to pracownik kreatywny i wydajny. W swoim manifeście napisał: „Jeśli ludzie są szczęśliwi, firma jest szczęśliwa. I wtedy dzieją się dobre rzeczy”. Potem uderzył w górnolotne tony: „Będziemy tworzyć jak najlepsze produkty i obsługiwać nasze rynki w taki sposób, aby z biegiem czasu nazwa Atari była synonimem jakości, wyobraźni, badań, obsługi posprzedażowej i odpowiedzialności społecznej”.

Atari z jednych robiło milionerów, a innych niszczyło.

Skąd u Bushnella takie idealistyczne nastawienie? Cóż, kwestia czasu i miejsca, w którym żył. „To naprawdę wisiało wtedy w powietrzu. Pamiętajmy, że to było lato miłości i ruchu hipisowskiego w północnej Kalifornii. (…) protesty przeciwko wojnie w Wietnamie i tego typu rzeczy”, wspomina Nolan. Krótko mówiąc, kierował się hipisowskim etosem. Szybko jednak przekonał się, że biznes trudno pogodzić z takim podejściem do życia.

Takie były początki

Pierwsze biuro Atari, Inc. znajdowało się w ok. 100-tysięcznym kalifornijskim mieście Santa Clara, w którym dziś mają swe siedziby Nvidia, Intel oraz Sun Microsystems. A konkretniej przy 2962 Scott Blvd w budynku po wrotkarni. (Niektóre źródła mówią, że było to sztuczne lodowisko, ale we wspomnieniach pracowników przewija się opis gładkiej drewnianej podłogi rodem z toru wrotkarskiego). Dyrektorami spółki zostali Nolan Bushnell, Ted Dabney oraz ich żony. „Rodzina na swoim”, znaczy się.

Tak aktualnie wygląda to miejsce wedle Google Maps:

Dawna siedziba Atari

Aby zdobyć kapitał na działalność, Atari wyemitowało 75 tys. akcji o wartości jednego dolara każda. (Zaznaczam, że emisja akcji nie oznacza automatycznie, że firma weszła na giełdę – była po prostu spółką akcyjną). Na etaty inżynierskie szefostwo ściągnęło dawnych kumpli z Ampeksu – Ala Alcorna i Steve’a Bristowa, który w międzyczasie ukończył studia i rozglądał się za pracą. Tego pierwszego zresztą wyciągnięto z Ampeksu podstępem, ale o tym napiszę więcej w kolejnej części opowieści.

„Baw się dobrze, zarabiaj pieniądze”

Tym właśnie sloganem Atari werbowało pracowników. Niespecjalnie pytano ich o doświadczenie i formalne wykształcenie, bardziej liczyły się praktyczne umiejętności. Tytuł inżyniera poparty dyplomem dobrej uczelni był oczywiście mile widziany, niemniej jeśli przychodziłeś bez „papieru”, ale chwytałeś lutownicę od właściwej strony i potrafiłeś użyć jej, nie parząc się w palce, mogłeś liczyć na etat technika. Posiadając do tego jakąś wiedzę teoretyczną o tym, co właściwie lutujesz, miałeś szansę wskoczyć na stanowisko przewidziane dla inżyniera. Jeżeli jednak umiałeś tylko w miarę sprawnie wkręcać śrubki, trafiałeś na linię produkcyjną. Ci, których nawet obsługa śrubokręta przerastała, zasilali z kolei dział HR. (Żartuję, w Atari długo jeszcze nie było takiego działu).

Dlatego też w 1973 bez problemu zatrudniono w Atari pewnego zarośniętego i ewidentnie niedomytego 18-letniego hipisa, gdy tylko zademonstrował on, że potrafi sprawnie lutować układy. „Masz tę robotę”, usłyszał od Alcorna, który przetestował jego umiejętności. (We wczesnych latach firmy Allan był prawdziwym człowiekiem orkiestrą: projektował gry, pełnił funkcję mobilnego serwisu i działu pomocy, sprawdzał kwalifikacje potencjalnych pracowników itd.). Potem Alcorn zapytał: „Co mam wpisać w twojej karcie identyfikacyjnej?”. „Może być »Steve«”, odparł hipis, wzruszając ramionami. „Steve? To twoje nazwisko?”. „Nie. Nazywam się Jobs. Steven Jobs”.

CZYTAJ DALEJ NA KOLEJNEJ STRONIE

…możesz też kraść

Chętnych do pracy nie brakowało, ale okazywało się, że chociaż w Atari faktycznie można się nieźle bawić (do czego zaraz wrócimy), to już z zarabianiem pieniędzy tak różowo nie jest. Od samego początku firma nieustannie borykała się z problemami finansowymi. Bushnell i Dabney mieli pomysły na gry oraz wizję rozwoju firmy, ale ciągle brakowało im kapitału na realizację planów, choć wyznaczyli sobie całkiem niedyrektorskie pensje i reinwestowali w firmę praktycznie wszystkie zyski. „Zarządzanie Atari było wtedy bardzo trudnym wyzwaniem. Nieustannie brakowało nam gotówki i byliśmy [tym] bardzo rozdrażnieni. Nigdy nie mieliśmy wystarczająco dużo pieniędzy”, wspomina Bushnell.

Stąd – o ile swym inżynierom Atari płaciło całkiem przyzwoicie (od 250 dolarów tygodniowo wzwyż plus służbowy samochód i rozmaite inne bonusy), by zatrzymać ich na etatach – personel średniego i niższego szczebla traktowano niezbyt dobrze. Jeden z byłych szeregowych pracowników na taśmie montażowej narzekał, że kiedy zatrudniał się w 1972 roku, zaoferowano mu 1,75 dolara za godzinę, czyli kwotę niewiele wyższą od ówczesnej stawki minimalnej. „Dwa lata później nadal robiłem to samo gówno za te same 1,75 dolara za godzinę, podczas gdy Nolan (…) prowadził już firmę o wartości 20 milionów dolarów z oddziałami w Australii, Azji, Europie, Ameryce Południowej i kto wie gdzie jeszcze. Więc się zwolniłem”. Wykwalifikowany technik w Atari dostawał na początek 5 dolarów na godzinę. Też bez szału.

Baw się dobrze, zarabiaj (kiepskie) pieniądze

Efekt był taki, że w firmie panowała spora rotacja na produkcji, a ci, którzy się w niej zatrudniali, traktowali swoją pracę jako coś dorywczego i niespecjalnie się do niej przykładali. (Bo też sporą część kadry niższego szczebla stanowili hipisi, motocykliści, surferzy, włóczędzy, początkujący aktorzy pielgrzymujący do Hollywood i tym podobne indywidua). Przynosiło to negatywne skutki w postaci dość sporej awaryjności urządzeń, problemów z terminową realizacją dostaw… i plagi kradzieży. Załoga, słabo zarabiając, nagminnie wynosiła z zakładu części elektroniczne przeznaczane później na handel. W 1974 Bushnell szacował, że Atari traciło na tym jakieś 800 dolarów na dobę – to tak, jakby codziennie kradziono z firmy jeden automat arcade. Owe czasy wspomina następująco: „Zatrudniliśmy ludzi tak szybko, jak się dało, i płaciliśmy im stawki, które były nieco powyżej płacy minimalnej. (…) Mieliśmy kilku facetów, którzy powinni zostać zwolnieni, ale zamiast tego tylko nie dostawali podwyżek. (…) Za to wszyscy pracownicy otrzymywali takie same świadczenia medyczne jak kadra kierownicza. Mieliśmy też specjalny fundusz na wypadek niechcianej ciąży. Sam pracowałem wtedy za około 20 tysięcy dolarów rocznie”.

Z jointem i w gaciach

Krótko mówiąc, Atari nie płaciło dobrze większości swego personelu. Czemu więc ludzie pragnęli pracować w tej firmie? Podobała im się panująca w niej luźna atmosfera i brak rygoru, dress code’u itd. Przykładowo nie wyznaczano odgórnie przerwy – każdy urządzał ją sobie w momencie, który uznał za słuszny, i relaksował się w specjalnie wydzielonych miejscach, gdzie zgromadzono rozmaite gry planszowe, automaty coin-up, tory wyścigowe dla zdalnie sterowanych samochodzików, stoły do tenisa i bilarda itp. Choć w teorii można było cieszyć się przerwą, ile się chciało, oczywiście tkwił w tym pewien haczyk – Atari nie płaciło wynagrodzeń za czas spędzony na takowym odstresowywaniu się.

Przez palce patrzono też na to, że pracownicy dość powszechnie relaksują się w nieco inny sposób. Nikogo nie dziwił stale unoszący się na sali słodkawy zapach marihuany i nikt nie ścigał jej palaczy, oczywiście pod warunkiem, że nadal wykonywano swe obowiązki. Zresztą samo kierownictwo Atari jarało trawę podczas cotygodniowych piątkowych imprez (w dodatku organizowanych początkowo na terenie firmy, po fajrancie), które oficjalnie nazywano „odosobnieniem badawczo-rozwojowym”.

{„alt” => „”, „caption” => „”, „imageUrls” => [„/wp-content/uploads/2022/11/04/fb8401c3-683f-4f04-8302-7f1244132a3a.png”, „/wp-content/uploads/2022/11/04/78afb9be-6386-4d8d-874e-953e8c238661.png”], „isStretched” => false}

Gdy Atari zaczęło zdobywać już pozycję na rynku, w 1973 w trosce o prestiż firmy przeniesiono owe „odosobnienia” na zewnątrz: najpierw do hotelowego baru, a potem, w 1974, na przybrzeżne wydmy. Teoretycznie na imprezie mógł się zjawić każdy pracownik spółki. Jak było z tym w praktyce, trudno stwierdzić. W każdym razie kupowane na koszt firmy piwo lało się strumieniami, a darmowych jointów też nigdy nie brakowało. Przy czym nie mówimy tu po prostu o tego typu „imprezie integracyjnej”, na którą idzie się napruć za kasę szefa i ewentualnie spróbować poderwać biurową koleżankę. Bushnell uważał, że w takich momentach ludzie są maksymalnie wyluzowani, więc i kreatywni. Stąd traktował firmowe balangi jako specyficzny rodzaj burzy mózgów – rozważano wtedy koncepcje przyszłych gier, konstrukcji automatów itd. Podobno to właśnie w trakcie popijawy rzucono pomysł na „domową wersję Ponga”, która przyniosła Atari fortunę. (O tym w osobnym odcinku).

Nolan Bushnell

W siedzibie firmy zainstalowano też spore jacuzzi, gdzie często odbywały się rozmaite – i całkiem poważne – nasiadówki. Wyobrażacie sobie korporację, w której w wannie pełnej bąbelków prezes w samych gaciach prezentuje równie roznegliżowanemu zarządowi rozmaite wskaźniki ekonomiczne i omawia realizację zadań? W Atari nikogo to nie dziwiło. Swoją drogą, to podczas jednej z owych wodnych sesji powstała nieformalna tradycja, by każdemu roboczemu projektowi nadawać jako kryptonim żeńskie imię – Darlene, Stella itp. Dlaczego tak? Bo uznano, że jeśli w jakiejś knajpie pracownicy, którym alkohol rozwiąże języki, zaczną omawiać rozmaite ściśle tajne plany dotyczącego jakiego produktu, to ewentualny podsłuchiwacz pomyśli, iż gadają o dziewczynach, i nie zwróci na nich większej uwagi.

CZYTAJ DALEJ NA KOLEJNEJ STRONIE

Korporacja niekonwencjonalna…

Nawet księgowość firmy wydawała się wtedy dość… niefrasobliwa. W efekcie jeden z wczesnych automatów (Gran Trak 10), którego wytworzenie pochłaniało niemal 1100 dolarów, sprzedawano dystrybutorom za… mniej niż 1000, bo ktoś źle zsumował koszta produkcji. Zanim skorygowano pomyłkę, Atari straciło grube tysiące. Czy kogoś za to ukarano? Nic mi na ten temat nie wiadomo, co sugeruje, że wszystko rozeszło się po kościach. Zaprawdę, nietypowa to była firma…

Gran Trak 10:

https://www.youtube.com/watch?v=KYcNvAAeu6k

Nic więc dziwnego, że dla wielu rozmaitych managerów z poważnych korporacji wizyta w królestwie Bushnella i spółki była niekiedy sporym szokiem kulturowym. W czasach, gdy Atari współpracowało z Searsem mającym być dystrybutorem ich pierwszej konsoli – czyli w okolicach 1974 roku – kilku panów w trzyczęściowych garniturach przyszło do firmy obejrzeć nową linię produkcyjną. Wcześniej Nolan wydał polecenie, by tych najbardziej „odjechanych” techników – mogących zszokować gości swoim wyglądem i zachowaniem – poukrywać chwilowo na zapleczu. Ale i tak na powitanie krawaciarzy wyszła grupa kudłatych, brodatych gości ubranych w powycierane dżinsy oraz T-shirty z psychodelicznymi nadrukami i obwieszonych koralikami czy pacyfkami. Byli to właściciele i inżynierowie Atari. Obie strony popatrzyły na siebie z lekką konsternacją.

Atari

Od lewej: Dabney, Bushnell, jakiś krawaciarz z księgowości, Alcorn.

Wizytacja zaś wyglądała tak, że Nolan ustawił na taśmociągu duże, puste kartony i zaprosił gości, by… zajęli w nich miejsca. Potem uruchomiono urządzenie i w taki sposób objechano całą fabrykę. I wiecie co? Krawaciarzom się to w sumie spodobało, a obie grupy przypadły sobie do gustu. Na następne spotkanie searsowcy przebrali się więc w świeżo zakupione dżinsy i koszulki, żeby zbratać się ze wspólnikami jeszcze bardziej. Na ich spotkanie wyszli ci sami kudłaci ludzie, co poprzednio, ale tym razem w świeżo zakupionych garniturach i pod krawatami. Obie strony znów popatrzyły na siebie z lekką konsternacją.

https://www.youtube.com/watch?v=BX1LVBLUYNs

Potem, podczas wizytacji w biurach, pokazano gościom m.in. najnowszy produkt firmy – urządzenie o nazwie Atari Video Music. Gdy podłączyło się je do wieży stereo i telewizora, przystawka przekształcała płynący ze wzmacniacza dźwięk na rozmaite psychodeliczne wzory pulsujące na ekranie w rytm muzyki. Jeden z managerów Searsa, będący pod wrażeniem tego, co ujrzał, zapytał żartobliwie któregoś z inżynierów Atari kręcących się w pobliżu:
– Jezu! Co wyście palili, gdy to projektowaliście?
Atarowiec spojrzał na niego, pomyślał chwilkę, po czym wyszedł na zaplecze i zaraz powrócił, trzymając w palcach świeżo skręconego jointa.
– O, takie coś – powiedział rzeczowo. – Chcesz spróbować?

Atari Video Music

W firmie długo wspominano też historię z Dabneyem. Gdy okazało się, że w magazynie nie mieszczą się już wyprodukowane automaty, Ted po prostu wziął piłę mechaniczną i wyciął spory otwór w ścianie pomiędzy magazynem a sąsiednim – nienależącym do spółki – budynkiem, rozwiązując problem w typowo atarowski sposób. Właściciel tego składziku wpadł potem do Bushnella z wielkimi pretensjami.
– To moja własność! Mój teren! Nie możecie tak robić, do cholery!
– To prawda. Ale już zrobiliśmy. Po prostu powiedz, ile jesteśmy ci winni za wynajem.

Firma fajna nie dla wszystkich…

Śmieszki-heheszki, ale warto pamiętać, że specyfika pracy w Atari sprawiała, iż nie każdy się w takiej firmie odnajdywał. Gdy przygotowując dla CDA artykuły o jej rozmaitych hitach – Pongu, BattleZonie, Asteroids, Tempeście itp. – czytałem wspomnienia projektantów tych gier, dało się wyczuć, że dla niektórych ten etat był niczym raj na ziemi. Cóż, wykonujesz swoje obowiązki kiedy masz chęć, ubierasz się jak chcesz, w godzinach pracy grasz gdy masz ochotę, alkohol i trawkę są za free, luz-blues… Żyć nie umierać! Ale dla innych, szczególnie tych introwertycznych lub mających już rodziny, dokładnie te same rzeczy okazywały się koszmarem.

Brak ustalonych godzin pracy oznaczał też konieczność regularnego przesiadywania w firmie popołudniami, zarywania nocy czy poświęcania weekendów. I potem nie poznawały cię własne dzieci… Regularne uczestnictwo w „naradach”, z których wychodziło się chwiejnym zygzakiem i z gastrofazą, doprowadzało z kolei do rozmaitych kryzysów małżeńskich. Wielu ludzi nie wytrzymywało takiego trybu i odchodziło z Atari, inni wprawdzie zostawali, ale za to w ich prywatnym życiu pojawiały się problemy. Cóż, firma z jednych robiła milionerów, innych bezwzględnie wykorzystywała. Jednych uszczęśliwiała, a innych niszczyła. Których było więcej? Jak zawsze – tych drugich. Ale oni zwykle nie spisują swoich wspomnień… Bierzcie na to poprawkę przy podobnych historiach.

…ale dynamiczna

Niemniej pomimo całej niekonwencjonalnej otoczki i „instynktownego” stylu działania zarządu Atari na początku lat 70. XX wieku rosło jak na drożdżach. Już jesienią 1972 wynajęto drugi budynek na kolejną linię produkcyjną, a w grudniu personel liczył aż 40 osób. W 1973 zamknięto rok przychodem wynoszącym 3,2 mln dolarów. Na początku 1975 hale montażowe w kilku nowych miejscach zajmowały łącznie 3500 m2. Samo Atari zaś zyskało reputację firmy nowoczesnej i nowatorskiej, gdzie „pracuje się ciężko, ale imprezuje jeszcze mocniej”. Chętnych, by sprawdzić, ile w tym prawdy, nigdy nie brakowało.

KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ

8 odpowiedzi do “50 lat Atari! Część trzecia: Pracuj ciężko, baw się ostro, zarabiaj kiepsko”

  1. Nie jestem tak stary by to pamiętać 🙂
    Niezmiennie dobrze się czyta o szalonych latach 70 Ameryki…

  2. Bardzo ciekawa historia. Mam nadzieję, że przez innych też zostanie dobrze przyjęta i doceniona, i Smuggler rozwinie ją na więcej odcinków 🙂 Te jak napisał TOMASZKANE szalone lata 70, to nie tylko w Ameryce. Nawet u nas za tzw. „komuny” w latach 80-tych wszystko wyglądało inaczej… Nie mówię tu o brakach wszelkiej maści towarów, ale o atmosferze w pracy. Można było dużo więcej. W czasach obecnych „poprawność polityczna” na tak wiele nie pozwala. Co prawda w Polsce po pracy, a czasami i w pracy nie unosił się słodkawy zapach marihuany tylko zapach alkoholu, ale cóż taką mamy historię… Ale nie chodzi tylko o używki. Wydaje mi się, że po prostu pracowało się przyjemniej. A może jestem już na tyle stary, że tamte czasy idealizuję 🙂 pomimo systemu politycznego jaki wtedy panował. Ale chyba odbiegłem od tematu. Na koniec Smuggler, proszę o więcej, więcej i więcej takiej publicystyki…

    • a na co niby nie pozwala w pracy „poprawność polityczna” co kiedys było wolno? niektórzy to już poprawnością polityczną nazywają wszystko co im nie pasuje: nie mogę koledze dać po gębie? poprawnosc polityczna. koleżanka nie chce bym ją łapał za biust? poprawnośc polityczna.

    • Niby co mozna bylo wiecej? Klepac podwladne po tylkach?
      Walic wodke w pracy?
      Zupelnie nie rozumiem tego posta.

    • Idealizujesz… W „tamtych” czasach (komuna) wszyscy zdawali sobie sprawę, że coś takiego jak rynkowość , dochód, konkurencja nie istnieje. Baaa! nawet takie pojęcia nie istniały w ogólnym obiegu.
      W firmach z mojej branży 30 lat temu pracowało się teoretycznie do 15:00 ale ok. 12:00 było już „po robocie” i człowiek wyszukiwał sobie „zajęcia”. Wspólne biesiadowanie, korzystanie z basenu, gry zespołowe itp. wszystko w godzinach pracy 😀 Jak przyszli uczniowie na praktyki to przez tydzień nie wychodziłem z socjalnego bo składałem sobie model śmigłowca Sikorsky CH-53 🙂
      Teraz ludzie pracują tam często od 07:00 do 17:00, na kontraktach i raportują miesięcznie każdą przepracowaną godzinę co weryfikowane jest przez komputerowy system zarządzania.
      Podsumowując, kiedyś nie pracowało się „lepiej” tylko wszyscy wszystko mieli w d…e 😉 teraz po prostu jest normalniej.
      p.s. Smuggler trzymaj tak dalej bo dla mnie to jedyny powód zaglądania na tą stronkę.

    • @le_fey, @smuggler myślę, że właśnie o to chodziło autorowi posta

  3. miałem atari 65xe. co się ograłem to moje

Dodaj komentarz