Fallout 4 kończy 10 lat. Na początku go nienawidziłam, ale z czasem nawet polubiłam. Troszeczkę!
Wojna może się nie zmienia, lecz giereczkowa branża – jak najbardziej. Chociaż obecnie 10 lat nie przekłada się na aż taką przepaść technologiczną, jak to drzewiej bywało (wystarczy porównać możliwości PSX-a z tymi z PS2 czy jeszcze późniejszego PS3), to jednak wiele rzeczy nie jest już takich samych. Dość rzec, że wersja GOTY Fallouta 4 to jedna z ostatnich pecetowych produkcji, jaką kupiłam na płytce. Pamiętam, że specjalnie zwlekłam się z łóżka bladym świtem i ruszyłam do pobliskiej Biedronki, aby w pierwszym rzucie wygrzebać z kosza z promocjami upragniony tytuł na porządnej obniżce. Wygoda wygodą, ale trochę tęsknię za fizycznymi wydaniami gier, tym bardziej że dystrybucja pudełkowa na pecetach wije się w stanie agonalnym, o ile już całkiem nie wyzionęła spirytusa. A więc co z tą „czwórką”? Czy z perspektywy czasu to dobra gra? Czy kiedykolwiek taka była?
Pierwsze wrażenie robisz tylko raz
Z jednej strony pomysł, aby akcję zacząć jeszcze przed wojną nuklearną, jest całkiem intrygujący. Mogliśmy doświadczyć przebłysków rzeczywistości, którą do tej pory oglądaliśmy tylko w postaci ruin (podobnym tropem poszli zresztą twórcy serialowego „Fallouta”). Edytor postaci jak na tamte czasy także wyróżniał się na plus, oferując zatrzęsienie opcji. Internet szybko zalała fala memów, gdzie kreatywni gracze próbowali odtworzyć – z niezłym skutkiem – celebrytów albo stworzyć przeczące naturze abominacje, jakich przestraszyłby się potwór Frankensteina. Zmienić dało się również wygląd żony/męża. No właśnie…
Fakt, że przedwojenne życie protagonisty zostało starannie zaplanowane, okazał się niemiłą niespodzianką. Czy nam się to podoba, czy nie, mamy drugą połówkę oraz niemowlaka, na którym zresztą opiera się potem cała fabuła gry. Pewnie większości graczy to nie przeszkadzało, ale ja zareagowałam alergicznie i niejako na złość twórcom miałam swoją wirtualną rodzinę gdzieś. Co ta obca baba robi w moim domu? Na aranżowane małżeństwo się nie pisałam, dziękuję bardzo. Na pewno cały wątek dałoby się przełknąć bezboleśnie, gdyby rozpisano lepiej dialogi oraz dano nam więcej czasu na poznanie partnera i nawiązanie jakiejś emocjonalnej relacji.

Czasu jednak nie ma, bo z nieba spadają bomby i trzeba lecieć do schronu. Dlatego też kiedy moja żona opuściła ten padół łez, a dzieciak został porwany, poczułam jedynie ulgę. Baba z wozu, koniom lżej! Wątek główny można spokojnie olać i po prostu ruszyć przed siebie w dowolnym kierunku, by po dwustuletniej drzemce zwiedzać zniszczony Boston i okolice. Niewiele się tutaj straci, bo od czasów Morrowinda Bethesdzie nie udało się stworzyć angażującego main questa. Szykowany przez twórców zwrot akcji związany z naszym synem można wywąchać na kilometr, bo śmierdzi banałem jak zgniłą rybą.
Postapo GO
A jak z samą eksploracją tego świata? Też nierówno. Wita nas spora mapa, gdzie praktycznie za każdym krzakiem czeka coś do odkrycia. Lokacji różnej maści, od jaskiń po miasteczka, jest tu mnóstwo. Większość enpeców to jednak wydmuszki o głębi charakterologicznej napromieniowanej kałuży, którzy co najwyżej wynajmą nas za parę kapsli, abyśmy coś przynieśli/sprawdzili/zastrzelili. W trakcie rozgrywki możemy związać się z jedną z czterech frakcji, ale żadna z nich nie zapadła mi jakoś szczególnie w pamięć. Część zlecanych przez nie zadań gra niestety generuje losowo, tak aby nigdy nie zabrakło nam contentu. Kto nabawił się PTSD, gdy po raz n-ty Preston Garvey wzywał nas do pomocy osadom, palec do budki!
Na szczęście pośród popiołów można znaleźć diamenty. Taki Nick Valentine albo Curie to postacie na tyle barwne, że śledzi się ich losy z zainteresowaniem, a pojedyncze questy, jak na przykład te dotyczące Srebrnego Fantoma czy inspirowanej Lovecraftem galerii Pickmana, dają dużo frajdy. Nie wspominając już o dodatku Far Harbor, który całościowo bije na głowę wszystko, co widzieliśmy w podstawce. Historia wciąga, wybory moralne są nieoczywiste. A jednak jak scenarzyści chcą, to potrafią!
Szkoda, że „nie potrafiono”, jeśli chodzi o mechaniki gry. Wiele elementów erpegowych zostało brutalnie okale… pardon, uproszczonych. System SPECIAL przerobiono na jedno mało czytelne drzewko umiejętności, a ich wpływ na rozgrywkę jest marginalny. Nie czujemy progresu postaci. Chodzimy i strzelamy, prawie jak w nieco drewnianym FPS-ie, co najwyżej pomagając sobie spowalniającym czas VATS-em. Oberwało się też dialogom, gdzie zamiast konkretnych zdań w rozmowie wybieramy tylko reprezentujące je słowo, które często nijak ma się do faktycznie wypowiedzianej przez lektora kwestii. Jak tu się wczuwać w bohatera, gdy opcje przed tobą to: „tak”, „nie”, „sarkastyczne tak”, „może”? Na szczęście fani nie zawodzą – błyskawicznie pojawiły się mody przerabiające dialogi na coś bardziej przypominającego układ z „trójki” czy New Vegas. Warto od razu zainstalować też modyfikacje poprawiające interfejs, bo obsługa ekwipunku myszką w wersji „waniliowej” to mordęga.
Po raz pierwszy do serii zawitał crafting na dużą skalę. Stworzymy sobie nowe bronie, ulepszenia, granaty, dragi, a nawet podkręcimy zasięgi zdobytemu po drodze pancerzowi wspomaganemu. W osadach za to możemy odpalić specjalny tryb konstruktora. Właściwa rozgrywka zostaje zapauzowana, podczas gdy my bawimy się w Simsy, wstawiając osadnikom nowe ściany i mebelki. Zbierany w świecie złom przerabiamy na materiały służące do budowy. Przy odrobinie samozaparcia i wyobraźni można stworzyć piękną utopię. Mnie jednak osobiście nigdy nie chciało się tym zajmować. Nudził mnie cosplay Boba Budowniczego. Tym bardziej że osady mają znikomy wpływ na resztę gry.

Pani maruda, pogromczyni uśmiechów dzieci
Mam do Fallouta 4 bardzo ambiwalentne uczucia. Moja przygoda z grą zaczęła się od szorowania brzuchem po dnie rozczarowania, potem zmieniła się w sinusoidę intrygujących momentów oraz zmarnowanego potencjału, by wreszcie na sam koniec zachwycić pokazanym pazurem w ostatnim DLC. Zamiast niesmaku zostało mi więc na języku całkiem przyjemne wspomnienie. Czy zatem warto po dekadzie do „czwórki” wrócić? Można… ale nie trzeba. Nie jest to najlepszy Fallout – daleko mu jednak do najgorszego. To po prostu kolejna wielka gra Bethesdy z otwartym światem.
Trzeba ją zaakceptować z całym dobrodziejstwem inwentarza (również z bugami!), aby odnaleźć tu fun. Może wychodząca właśnie Fallout 4: Anniversary Edition, zawierająca wszystkie DLC i garść modów, to dobra okazja na przypomnienie sobie tej produkcji w najlepszym możliwym stanie (choć nie ma co ukrywać – jest źle!)? Dla mnie „czwórka” to średniak, ale zdaje się, że stanowię tu mniejszość. Gdy piszę te słowa, tę 10-letnią produkcję na Steamie dalej ogrywa ponad 20 tysięcy osób. O czymś to świadczy. Chociaż trudno powiedzieć, ilu z nich w ten czy inny sposób wyklepało sobie grę modami.
