
„Eddington” Ariego Astera to przyjemny bałagan i cięta satyra polityczna. Ale to tylko tyle [RECENZJA]
![„Eddington” Ariego Astera to przyjemny bałagan i cięta satyra polityczna. Ale to tylko tyle [RECENZJA]](https://cdaction.pl/wp-content/uploads/2025/09/eddington-poster-header.webp)
Twórca „Midsommar. W biały dzień” i „Dziedzictwa. Hereditary” powraca – tym razem z połączeniem westernu, kina noir, a nawet i satyry na czasy COVID-19. Brzmi cudownie, aczkolwiek nie ma tu zbyt wiele głębi. Podpis na plakacie nowego filmu Astera brzmiałby prawdopodobnie tak: „Phoenix w samo południe – do końca walczy o tron we krwi. Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o amerykańskim śnie”. Jeśli te dwa zdania was zachęciły, to zapnijcie pasy – właśnie wjeżdżamy do Eddington. A to miasto, które niełatwo opuścić.
Dobre złego początki
Joaquin Phoenix wciela się w szeryfa tytułowej mieściny. Mamy rok 2020. Joe dba o porządek, jednak koncepcja owego „porządku” dla naszego strażnika Teksasu różni się od tej, którą znamy z podręczników. No i się zaczyna – pandemia, a także czyny samego protagonisty wpłyną na dalszy bieg historii Eddington. Jako pewny siebie policjant postanawia kandydować na urząd burmistrza. Tą jedną decyzją już niedługo zamieni małe miasteczko w polityczną rzeźnię z unoszącym się nad nią dymem społecznej polaryzacji.
Stawka jest wysoka – aktualnie stanowisko majora piastuje Ted Garcia (Pedro Pascal). „Nigdy nie myślałem o nim przez pryzmat jego narodowości”, wspomina w pewnym momencie Joe, choć choć trudno mu wierzyć. Szeryf skrywa pod maską dobrego obywatela człowieka, który jest rasistą, słabym mężem, nieempatycznym facetem i gościem zawsze wiedzącym lepiej. To właśnie dlatego nie zakłada maseczek, nawet jeżeli – tak jak każdego – obowiązuje go prawo stanowe.

Wszystkie jego wybory czymś skutkują. On robi z siebie ofiarę, swoistego pokutnika, który kaja się, że postąpił zbyt pochopnie i teraz się zmieni; że za chwilę będzie inaczej. Jego działania to jednak efekt czystej kalkulacji – kandydując na nowy urząd, zawsze ma sporo czasu na przemyślenie swojej ścieżki, co trochę przypomina obserwowanie takiego samograja z wyborami pokroju Detroit: Become Human wydanego na PS5.
Eddington? Skądś już to znamy
Aster w swojej wizji nie jest zbytnio przekonujący – „Eddington” przypomina spot wyborczy Platformy Obywatelskiej, która, choć wszelkimi sposobami próbuje kupić sobie głosy elektoratu Prawa i Sprawiedliwości, to tak naprawdę po cichu nim gardzi. Tak dzieje się i tutaj – twórca ukazuje polaryzację w USA, ale to trumpistom głównie się obrywa. Reszta to w większości postacie bez skaz, uznające się za lepsze jednostki.
„To historia o tym, że traktujesz swojego sąsiada jak debila, a potem się dziwisz, że sfrustrowany szuka zrozumienia gdzie indziej (tj. u Donalda Trumpa – dop. red.)”, powiedział po seansie jeden z krytyków filmowych. Trudno nie przyznać mu racji – „Eddington” opowiada o współczesnej polaryzacji, która wynika przeważnie z podziału klasowego i intelektualnego. Nawet fakt, że nasz szeryf ma na imię Joe, niejako mówi sam za siebie. „Typowy Joe”, powtarzają Amerykanie. Część ludzi zaczyna go słuchać nie dlatego, że mądrze gada (bo mądre to nie jest), ale właśnie dlatego, że gada. Niczym Trump – wychodzi przed szereg i stara się słuchać ludu.

Jak ktoś może wierzyć w teorie spiskowe? Jak ktoś może bronić krętacza, choć dowody na jego kłamstwa widnieją praktycznie wszędzie? Jak ktoś może nie chcieć założyć maseczki? Echo tych pytań gdzieś tam wybrzmiewa w trakcie seansu, ale nic poza tym. Zgoda, Aster wrzuca nas w wir pandemii, odklejeńców i foliarzy. Stawia społeczną diagnozę, ale boi się szafować jakimikolwiek wnioskami. I to chyba jego największy grzech – to satyra, którą możemy traktować jedynie półserio.
Tworząc tytuł, w którym wciąż ukazuje swoje zdziwienie tego typu stanem rzeczy, udowadnia, że tak jak reszta Hollywoodu kompletnie nie rozumie źródła tej polaryzacji. Koniec końców takim „Eddingtonem” jeszcze bardziej wpłynie na rozstrzał w amerykańskim społeczeństwie. Reżyser „Midsommar” jakby kompletnie nie zdaje sobie sprawy, że prawdziwe życie jest dziś gdzieś indziej i niezależnie od tego, jak ono wygląda, receptą na zmianę nie okaże się kolejna czołobitna satyra. Udowodniły to choćby ostatnie wybory w Stanach Zjednoczonych. Pokazują to też majowe wyniki w Polsce – były one zupełnie inne niż te, które przewidywały internetowe bańki w social mediach głosujących.

Gatunkowe szaleństwo
To, co faktycznie ma szansę działać, to miks gatunków, bo ten u Astera wypada świetnie. Widać, że mimo jeszcze w miarę młodego wieku Ari jest już całkiem doświadczonym i pewnym siebie reżyserem. W jednym filmie dostajemy satyrę społeczną, dramat familijny, dramat, western – twórca ustawia swoje postacie w tzw. reverse shotach niczym w najlepszym kinie kowbojskim – i w trakcie seansu zdajemy sobie sprawę, że to wszystko zgrabnie się łączy w całość.
Dla tych smaczków warto z Asterem się zmierzyć. Ale uprzedzam, to tzw. film na raz – do przetrawienia i zapomnienia. Niczym jakiś youtube’owy filmik commentary, który w sumie chwilami przypomina – w końcu więcej tu chłopskiego rozumu i ignorancji niż researchu i konkretów.
Ocena: 6
PODSUMOWANIE: Bardziej eksperyment niż film. Miewa lepsze momenty, choć ludziom, którzy od dawna Ariego Astera nie trawią, nie udzieli się entuzjazm reszty europejskich krytyków.
