53
28.04.2018, 16:02Lektura na 6 minut

„Avengers: Wojna bez granic” – recenzja cdaction.pl

Dekadę Marvel Cinematic Universe uczczono imprezą, na którą zaproszono niemal wszystkich liczących się biesiadników. Recenzję ich pląsów mógłbym zamknąć w trzech znakach tekstu: „meh”.


Mateusz Witczak

Prawdopodobnie bracia Russo biją właśnie rekordowy debiut „Przebudzenia Mocy”. Trzecia powiastka o Avengersach zarobi w premierowy weekend (wedle różnych szacunków) od 225 do 250 mln dolarów... i to w samych Stanach. Superbohaterska lokomotywa wciąż się rozpędza, co zadziwia tym mocniej, że pali tym samym węglem co zwykle, a przyspieszenie notuje dopiero na ostatniej prostej.

Jako że „Wojną bez granic” świętujemy dziesięciolecie MCU, wypada cofnąć się do początków tej kinowej bonanzy. Marvel wchodził w rok 2008 przetrącony – bańka kolekcjonerskich wydań pękła dawno temu, nakłady spadały, rynek się dywersyfikował, a ówczesne Marvel Films co prawda zarabiało na ekranizacjach (w rodzaju „Blade'a”, „Fantastycznej czwórki” czy pajęczej trylogii Sama Raimiego), ale jako nieopierzony licencjodawca zgarniało ułamek tego co dziś (większość kilkusetmilionowych przychodów wkładały do swoich kieszeni wytwórnie, dystrybutorzy, producenci, reżyserzy i aktorzy). Wówczas jednak Kevin Feige, świeżo upieczony szef Marvel Studios, wpadł na pomysł z pozoru karkołomny: samodzielną produkcję kilku obrazów równocześnie, które byłyby częścią tego samego uniwersum. Co było dalej – wszyscy wiemy. „Iron Man” nie tylko reanimował karierę Roberta Downeya Jr., ale i rozpoczął trwającą do dziś, rozpisaną dotychczas na 19 filmów epopeję, której łączne wpływy sięgnęły niemal 15 mld dolarów.

av2_179fg.jpg

Paradoksalnie MCU dopiero się zaczyna. Feige zyskał na tyle pewną pozycję, że stać go na zatrudnienie Taiki Waititego, niszowego dotychczas reżysera (w jego filmografii trudno wypatrzeć projekty o budżetach większych niż 2-3 mln dolarów), którego „Thor: Ragnarok” okazał się stylowym spektaklem pompującym balon patosu tak bardzo, iż ten pęknąć – przy wtórze chichotów widowni – po prostu musiał. A niejako przy okazji obrazem niestroniącym od wpisania się w dyskusję o współczesnych problemach w rodzaju kryzysu uchodźczego. Jeszcze bardziej rozpolitykowana „Czarna Pantera” to wysokobudżetowe forum debaty na temat tożsamości kulturowej czarnoskórych mieszkańców USA i mocne veto wobec krzywdzących stereotypów na temat Afryki, a zarazem przestrzeń spotkania najważniejszych dziś ciemnoskórych twórców popkultury (że tylko wspomnę Kendricka Lamara, Michaela B. Jordana, Lupitę Nyong’o i Ryana Cooglera). Na tle poprzednich filmów trzeci „Avengersi” to czyściutki eskapizm, odwracający wzrok od jakichkolwiek kontekstów. Sklejka efektownej choreografii, nowoczesnych efektów CGI i bon motów składa się na chwytliwy refren piosenki, w której zdecydowanie ciekawsze stają się zwrotki.

Thanos (Josh Brollin), sukcesywnie budowany od czasu pierwszych „Avengersów” epizodami, wychodzi wreszcie na plan pierwszy. Główny wątek filmu stanowią poszukiwania pięciu Kamieni Nieskończoności, które mają posłużyć mu do przetrzebienia populacji wszechświata, co zagwarantuje bardziej równomierną dystrybucję dóbr, zażegna biedę czy coś tam koło tego. W zdobyciu artefaktów przeszkadza paczka znana i lubiana, od Kapitana Ameryki (zarośnięty Chris Evans), przez Spider-Mana (przesympatyczny Tom Holland) i Doktora Strange’a (mistycyzujący Benedict Cumberbatch), po Strażników Galaktyki, którzy biorą na siebie akcent komediowy. Akcja szybko rozjeżdża się na trzy wątki i żongluje trzema działającymi równolegle zespołami, co prowokuje żonglerkę scenografiami (na Ziemi toczy się tylko niewielka część widowiska) i pozwala na króciutką ekspozycję kilkudziesięciu gwiazd i gwiazdeczek, które figurują na liście płac.

av1_179fg.jpg

„Wojna bez granic” wydaje się nie mieć granic scenograficznych. Filmowcy co i rusz skaczą między lokacjami i perspektywami czasowymi. Szkoda, że na żadnej nie dają nam złapać oddechu. Filmowi brakuje jakiejś wizualnej wizytówki. Bodaj najbardziej odciska się pod powiekami finał rozgrywany na przedpolach futurystycznej Wakandy. Sęk w tym, że tak plenery, jak i przebieg konfrontacji widzieliśmy w poprzednim filmie.

Ma to wszystko urok festiwalu, którego headlinerzy zdążyli się już wielokrotnie przedstawić i nie muszą budować swojej pozycji, a co najwyżej o niej przypomnieć. Jeśli już pojawi się jakiś prywatny wątek, w rodzaju permanentnie rozkładającej się relacji Tony’ego z Pepper, to hej, sorry, ale nad miastem właśnie zawisł statek kosmiczny, a półbóg grozi nam ludobójstwem, nie zdążę na kolację. Zresztą jak tu skupić się na Tonym, skoro trzeba jeszcze obskoczyć Thora, Visiona i Wandę, Czarną Wdowę, Czarną Panterę, Hulka, Kapitana Amerykę...

av4_179fg.jpg

Wielość z pozoru niesamowitych wątków, scen pojedynków rodem z bijatyki w rodzaju Injustice (bohaterowie uskuteczniają wyreżyserowane dissy, po których rzucają się sobie do gardeł) po prostu nuży. W „Ifninity War” wszystko jest „ostateczne” i „wszyscy zaraz zginą”, widz nie ma szans na wytchnienie. To kolejny odcinek snutej od dawna opery mydlanej, którego rozbuchaną do 2,5 godziny narrację dałoby się podsumować kilkoma zdaniami. Jednak konkluzja – i tu winszuję – jest na tyle odważna, że uzasadnia wyprawienie się do kina.

av3_179fg.jpg

Chyba, bo...

UWAGA! KOLEJNA STRONA TEKSTU PRZEZNACZONA JEST TYLKO DLA TYCH, KTÓRZY FILM WIDZIELI LUB SPOILERY SĄ IM OBOJĘTNE. CZUJCIE SIĘ OSTRZEŻENI. JEŻELI NA NIĄ NIE WEJDZIECIE, WIEDZCIE, ŻE ZWIEŃCZYŁEM RECENZJĘ OCENĄ 6/10.


Redaktor
Mateusz Witczak

Do lutego 2023 prowadziłem serwis PolskiGamedev.pl i magazyn "PolskiGamedev.pl", wcześniej przez wiele lat kierowałem działem publicystyki w CD-Action. O grach pisałem m.in. w Playu, PC Formacie, Playboksie i Pikselu, a także na łamach WP, Interii i Onetu. Współpracuję z Repliką, Dwutygodnikiem i Gazetą Wyborczą, często można mnie przeczytać na łamach Polityki, gdzie publikuję teksty poświęcone prawom człowieka, mniejszościom i wykluczeniu.

Profil
Wpisów3464

Obserwujących22

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze