Boicie się wojny? „Civil War” udowadnia, że przeżywacie ją właśnie w swoich domach
24 lutego 2022 roku Rosja ogłosiła początek „operacji militarnej”, którą od dwóch lat każdy świadomy człowiek nazywa wojną. Tymczasem w USA Teksas wraz z pomocą Gwardii Narodowej próbuje „powstrzymać nielegalną imigrację”. Oby nie okazało się to w najbliższej przyszłości kolejnym eufemizmem krwawego konfliktu zbrojnego.
Po seansie „Civil War” trudno jednak nie dusić w sobie obaw, a nawet strachu. Alex Garland odszedł od filmów science fiction traktujących o transhumanizmie, determinizmie i kwantach na rzecz dzieła społecznie i politycznie zaangażowanego „tu i teraz”. Nawet jeśli opowiadającego o wydarzeniach z niedalekiej przyszłości przy założeniu, że nie przestaniemy się cywilizacyjnie nakręcać i nastawiać na najgorsze.
Mowa o wojennym filmie antycypacyjnym, próbującym w sumie przewidzieć coś, do czego wcale nie potrzeba delfickich wyroczni czy biblijnych proroków. Wystarczą oglądane codziennie programy informacyjne, media społecznościowe albo zdolność łączenia prostych faktów. Nie przypominam sobie jednak, by w historii kina ktoś zdołał wziąć się za przepowiadanie przebiegu i konsekwencji jeszcze nieodbytych działań na linii frontu, ale możecie mnie śmiało poprawić.
Zwykle X muza mierzy się z takim bagażem już po fakcie, i to przez dekady. II wojna światowa wciąż przecież jest eksploatowana na dużym ekranie, a mimo to dalej uderza w nasze sumienia i czułe struny z taką samą siłą (czego dowodzi oscarowa „Strefa interesów”). W tym przypadku Garland wychodzi jednak przed szereg i jako głos humanisty czy też pacyfisty głośno ostrzega nas przed jeszcze niepopełnionymi błędami. Postawa godna pochwały, ale i kontrowersyjna dla wielu widzów ze względu na fakt, że brytyjski artysta ma czelność opowiadać o amerykańskich niesnaskach, w mniemaniu niektórych z pozycji ex cathedra. Tym razem jednak warto schować dumę do kieszeni. Bo jak pokazuje treść filmu – wojna na własnym podwórku nie ma zwycięzców, a dąży do chaosu.
Moralny impas
Tak, to kolejny film, który powtarza, że wojna jest zła i bezsensowna. Ale gdy wpada miejscami w truistyczne koleiny, to nie raz, nie dwa rozwija temat, zamieniając czerń i biel na szarzyznę, i to w taki sposób, że nie potrafimy wskazać tej szlachetnej strony konfliktu czy wręcz odróżnić jednych mundurowych od drugich. Ponadto nawet jeśli znów słyszymy te same prawdy, lecz jednak PRAWDY o wojnie, to co w tym złego? To, co dla wielu z nas jest oczywiste, nie zmienia faktu, że połowa świata z wojną ma do czynienia lub też za takową optuje, jeżeli zmusi do tego sytuacja geopolityczna. Przypominam, że tuż za wschodnią granicą giną ludzie, w tym dzieci, a w Gazie bombarduje się tak szpitale, jak i ciężarówki z pomocą humanitarną.
Konfliktom tym daleko do jakiegokolwiek ujścia czy pokojowej konkluzji. Spirala dychotomicznej nienawiści rozgrzana została do czerwoności, a globalnej atmosferze bliżej do symbolicznego naciśnięcia guzika aniżeli choćby stopniowej deeskalacji. Bo jak myśleć o jakichkolwiek negocjacjach, jeśli Kreml uzależnia pokój od „denazyfikacji” ukraińskich ziem, a Hamas od umożliwienia mu ekspansji od Jordanu aż do Morza Śródziemnego?
I tutaj też wkraczamy my, Polacy, obserwujący wszystko z pozycji siedzącej, leżącej, w przypadku zagorzałych katolików zapewne klęczącej. Dowiadujemy się więcej o otaczającej nas rzeczywistości, podziale sił na mapie świata i wszelakich tragediach na froncie, mając styczność z różnorakimi ekranami i komunikatorami. To zresztą jedna z głównych obserwacji Garlanda na płaszczyźnie scenariusza „Civil War”.
Kamienna twarz patrząca na Waszyngton w płomieniach
Protagonistami i protagonistkami filmu są przecież fotoreporterki i dziennikarze. Nie trzymają żadnej strony, starają się unikać głośnego poparcia, czy to rządu, czy to secesjonistów. Jak wspomina Lee grana fenomenalnie przez Kirsten Dunst: „Nie zadajemy pytań, tylko robimy zdjęcia, do których ludzie sami dopowiadają sobie pytania”. To pragmatyczne, obiektywne podejście prędko zostaje weryfikowane przez realia jeszcze brutalniejsze niż zazwyczaj, a bohaterowie szybko pokazują swoje mniej profesjonalne i wyrachowane, a szczersze i bardziej ludzkie oblicza.
Uzewnętrznienie przychodzi jednak w przerwach pomiędzy robieniem i wywoływaniem zdjęć. Wcielający się w Joela (imię zresztą nieprzypadkowe, reżyser to fanatyk The Last of Us) Wagner Moura stawia na głośny krzyk złości bądź rozpaczy, w lepszych chwilach zbywa świat ironią, śmiechem, a nawet niezdrowym podnieceniem możliwością przebywania na pierwszej linii ognia obok sił specjalnych. Nieopierzona 23-letnia Jessie (w tej roli Cailee Spaeny) pozwala sobie na rzewny płacz. Lee stara się trzymać nerwy na wodzy, choć na jej twarzy wypisany jest zawsze tysiąc słów – to, co na początku wydaje się znieczulicą i zobojętnieniem, szybko przeradza się w zmęczenie, niemoc i egzystencjalny ból. W przypadku Sammy’ego, weterana New York Timesa, przeważają zaś spokój i tęsknota za normalniejszymi czasami.
Na przykładzie czterech jasno rozpisanych bohaterów wyeksponowano wszystkie najważniejsze rodzaje stanów emocjonalnych, jakich możemy doświadczać w relacji z szeroko pojętą koncepcją wojny. Łzy? Normalka. Niezdrowa fascynacja? Tym bardziej. I nie chodzi mi tu bynajmniej o tani i dawno obalony argument z wpływem batalistycznych gier wideo na formowanie się psychiki młodego człowieka, tylko choćby o powszechny problem doomscrollingu.
Bo kiedy to proukraińskie źródła wrzucają na Twittera informację, że do sieci trafił filmik przedstawiający ciała matek leżące na ulicy albo rozstrzelanie rosyjskiego jeńca, 80% komentujących prosi o link. Po to, aby bardziej współczuć albo jeszcze mocniej nienawidzić. Empatia wzbudza dziś chęć odwetu, a antagonizacja i polaryzacja to już w kraju nad Wisłą chleb powszedni. Potrzebujemy dobrych i złych, rzadko kiedy patrząc na prawdziwie okropną i jałową naturę wojny.
Rzeczywistość w świecie mediów
Kiedy więc Jessie i Lee oddają się sztuce dziennikarstwa wojennego w tak wielu scenach, od razu czuć bijące od tych kobiet zaangażowanie, wręcz pasja. Nietrudno zauważyć ich chwilowe oderwanie od świadomości, poddanie się reporterskiemu flow, choć kule przelatują im nad głowami, a śmierć czyha za rogiem. Fotografują zniszczone helikoptery, czołgi w akcji, rannych wojskowych, a nawet trupy, jakby jutra nie było. Bo faktycznie może nie być.
Następnie przyglądają się owocom swojej pracy, absorbując wszelkie negatywne emocje i czyniąc z nich motor napędowy dalszych działań. Bohaterowie cieszą się kotłującym się w nich nieszczęściem, a uchwycony na kliszy moment nieudanej akcji ratunkowej Lee komentuje słowami „świetne zdjęcie”, kojąc i chwaląc początkującą w fachu Jessie. Co tym bardziej przewrotne, „Civil War” traktuje o fotoreporterach zamykających w kadrze swój ogląd na rzeczywistość, samemu będąc filmem, który za sprawą ujęć i kadrów obrazuje niepokojącą fikcję, w domyślę mogącą przecież przerodzić się w rzeczywistość.
Jako widzowie obserwujemy zatem wojenne perturbacje na ekranie i próbujemy przyswoić bądź rozczytać schowane za nimi ideowe myśli, by następnie wrócić do domu, znowu ograniczając się do monitora, telewizora bądź smartfona i tej całej informacyjnej dżungli. Kolejna wiadomość o dronach ostrzeliwujących Kijów, następny filmik na YouTubie analizujący politykę Joe Bidena w kontekście ryzyka wybuchu wojny domowej, a na gorzki deser wywiad ze skrajnie filosemickim ambasadorem Izraela w Polsce. Przebodźcowanie, wyczerpanie, fake newsy i obrazowość medialnego przekazu rodzą w nas niepokój w kontekście tego, co może się za jakiś czas stać. Dlatego czuję delikatną ulgę, że w końcu powstał nowoczesny film o współczesnej wojnie, który głośno mówi, że ta od dawna zagościła w naszych czterech ścianach.
Zacząłem od Disco Elysium, skończyłem w dziennikarstwie growym. Dziś zajmuję się publicystyką w CD-Action, wcześniej pracowałem w podobnym obszarze na łamach GRYOnline.pl. Sławię wszystko, co niezależne, ale bez „The Last of Us” i „Johna Wicka 4” życie straciłoby smak.