„Gwiezdne wojny: Andor”. Disney w końcu robi to dobrze! [FELIETON]
W ostatniej dekadzie eksploatowanie Gwiezdnych Wojen przez Disneya sięgnęło zenitu. Można by pomyśleć, że koncern zajeżdża szkapę na śmierć. Oferowane produkcje są jednak całkiem dobre, a nowy serial „Andor” to pod wieloma względami najlepsze, co spotkało tę markę od bardzo, bardzo dawna.
Przede wszystkim muszę przyznać, że nie byłem wcześniej, tzn. przed erą Disneya, wielkim fanem Gwiezdnych Wojen. Mówię to trochę na przekór, bo ta marka towarzyszyła mi całe życie i sporo o niej wiem. Pierwsza trylogia z demonicznym lordem Vaderem i filmy z ewokami kładły się oczywiście cieniem na moim dzieciństwie, zmieniając je bezpowrotnie i wpływając na wyobraźnię wszystkich bywalców podwórka. Dobrze wspominam gumowe, bootlegowe figurki, za które dziś trzeba zapłacić majątek, czy starwarsowe gry wszelkiej maści. Jestem też w końcu dzieckiem lat 90., nerdem wychowanym w środowisku miłośników fantastyki i RPG. Kimś, kto, jak stwierdził kiedyś mój przyjaciel przed kinowym seansem „Przebudzenia Mocy”, z powodzeniem mógłby być postacią z filmu Kevina Smitha. Od pewnych rzeczy w takiej sytuacji nie ma ucieczki.
Dodam jednak szczerze: jak nieszczególnie lubiłem kinowe „Gwiezdne wojny”, tak zawsze ceniłem ich świat i uważałem, że można by w nim opowiadać bardzo nietypowe historie, dużo ciekawsze niż to, co nam od zawsze serwowano w multipleksach. Wszak u podstaw opowieści stało ponoć kino samurajskie z „Ukrytą fortecą” Akiry Kurosawy na czele. Czemu tego kreatywnie nie wykorzystywać? Na szczęście obecnie sytuacja się zmienia i oglądam z wypiekami na twarzy większość fabuł z tego uniwersum. Wszystko za sprawą nowych seriali.
Samotny wilk i szczenię
Zaczęło się od „The Mandalorian”. Czytałem o nim zarówno dobre, jak i złe opinie. Sam uważam ten kosmiczny western za mistrzostwo świata, według mnie brak w nim jakiejkolwiek fałszywej nuty. Twórcy, będący fanami cyklu, zrobili po prostu taki serial, jaki sami by chcieli zobaczyć – i wyszło genialnie. Spełnił się przede wszystkim mój mokry sen właśnie o historii z Dzikiego Zachodu osadzonej w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Dodatkowo z głównego bohatera uczyniono łowcę nagród powiązanego wizerunkiem z postacią Boby Fetta, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Jako towarzysza dołożono mu yodopodobne dziecko o imieniu Grogu. Genialnym pomysłem, który przyciągnął do tego obrazu inną widownię, było też obsadzenie w niewielkiej roli pojawiającego się w trailerach Wernera Herzoga – słynnego arthousowego reżysera. To głównie dlatego na początku sięgnąłem po ten tytuł.
Serial już na poziomie pomysłu zmiótł mnie z planszy. Później doszły do tego liczne nawiązania, do których przyznawali się twórcy, w tym związane z moimi prywatnymi fascynacjami takimi jak filmy Johna Woo, włoskie westerny czy jeden z najsilniejszych popkulturowych tropów rodem z Japonii, czyli manga „Samotny wilk i szczenię” oraz pokrewne jej opowieści. Krokiem dalej był serial o samym Bobie Fetcie, który do zaoferowania miał jeszcze więcej motywów z filmów o Dzikim Zachodzie. Może opinie o nim są podzielone, ale według mnie, gdyby nie przeszarżowany finał kojarzący się z rozbuchaną grą komputerową, tytuł ten można by nazwać arcydziełem.
Trzecim aktorskim serialem Disneya był chłodno przyjęty cykl o przygodach Obi-Wana Kenobiego. Ja znów kupiłem go z całym dobrodziejstwem inwentarza, akceptując powrót sagi do baśniowych korzeni, z obecnymi w obsadzie, podobnie jak w filmach o ewokach, aktorami dziecięcymi. Wisienką na torcie stały się odkryte przeze mnie niedawno „Gwiezdne wojny: Parszywa zgraja” – spin-off serialu „Gwiezdne wojny: Wojny klonów” opowiadający o grupie zbuntowanych szturmowców. Jeśli pominęliście ten tytuł dlatego, że to animacja i myślicie, iż jest skierowana do dzieci, to zrobiliście duży błąd i czym prędzej go naprawcie.
Według łotra
Najnowsza produkcja – „Gwiezdne wojny: Andor” – zaskoczyła chyba wszystkich, którzy po nią sięgnęli. Prequel całkiem lubianego przez krytyków i widzów filmu „Łotr 1” uderza nieoczekiwanie w zupełnie inne tony niż jego kinowy poprzednik. Tropiąc inspiracje twórców, wskazałbym bardzo udany serial science fiction „The Expanse” jako na najbardziej podobną do niego produkcję. Ktoś dobrze podpatrzył idee stojące za tym dziełem i przekuł je na gwiezdnowojenne realia. „Andor” również chwyta się bowiem mocno tematów społeczno-politycznych, niekiedy nawet filozofuje. W przeciwieństwie do poprzednich seriali ma wiele wątków i postaci, a dodatkowo nie jest produkcją stricte gatunkową. Oczywiście pojawiają się tu sceny akcji, ale nie o nie w tym tytule chodzi.
zdjęć
Fabuła na jednym poziomie traktuje o zorganizowanej terrorystycznej akcji Rebelii, w której bierze udział tytułowy Cassian Andor (zagrany całkiem nieźle przez Diega Lunę). To nie jest typowy starwarsowy heros. Gość zostaje na siłę wciągnięty w nieswoje sprawy, a motywują go pieniądze mające pomóc w ucieczce od biedy, listu gończego i robotniczej planety, na której przyszło mu egzystować. Na drugim poziomie serial opowiada o zdegradowanym i wyrzuconym z pracy policjancie z obsesją na punkcie głównego bohatera – mimo porażki zawodowej cały czas próbuje odnaleźć niewygodnego dla imperium zbiega. Ponadto „Andor” ukazuje oficjeli, elity, w których zaczyna rodzić się ferment i brak sympatii dla Imperatora Palpatine’a. W ostatnim odcinku jeden z wątków zmienia się też w film więzienny i ukazuje od środka imperialną kolonię karną.
Mimo iż cenię wszystkie dotychczasowe produkcje, to muszę przyznać, że „Andor” wyróżnia się na ich tle. Jest bardziej skupiony na ludziach, emocjach i aktorstwie. No i możemy zobaczyć „od kulis”, jak działała Rebelia. Jakie są struktury władzy Imperium. Jak w tych układach funkcjonują zwykli, przeciętni ludzie, a nie wszechmocni Jedi. W tych bohaterach Moc nie jest silna, ważniejsze dla nich wydają się żądza pieniądza, ambicja, potrzeba wolności czy chęć buntu.
Paradoksalnie serial, mimo iż chóralnie chwalony przez krytyków, ma w porównaniu do poprzedników małą oglądalność. Moim zdaniem wynika to z faktu, że produkcja o ogólnie wysokiej jakości nie wzbudza emocji (negatywnych) i płomiennych dyskusji, więc widzowie nie są jej tak ciekawi, jak przygód Mando i Boby Fetta. Możliwe też, iż formuła westernowych widowisk się wyczerpała i odbiorcy mają już ich dosyć, nie chcą następnego gwiezdnowojennego tytułu. Albo skupili uwagę na „Pierścieniach Władzy” i „Rodzie smoka”, nie dostrzegając przy tym tej Disneyowskiej produkcji. Liczę jednak na zmianę tendencji, bo szkoda by było, gdyby tak dobry serial nie doczekał się kontynuacji.
Quo vadis, Disney?
Podobnie jak nie byłem ortodoksyjnym fanem „Gwiezdnych wojen”, tak miałem wręcz złe zdanie o Disneyu i pochłanianych wciąż przez niego nowych firmach. Z uniwersum spod znaku Jedi poszło jednak lepiej niż dobrze i przyszłość marki widzę właśnie w streamingu oraz kolejnych serialach, które mnie osobiście cały czas elektryzują i zachęcają do zasiadania (jak w przypadku „Andora” – co środę) przed ekranem.
Szkoda tylko, że „Gwiezdne wojny” to jedyne, co znajduję dla siebie na platformie tego giganta medialnego. To i animowane seriale z Kaczogrodu. Filmowy Marvel z nielicznymi wyjątkami zupełnie do mnie nie trafia.
Czytaj dalej
Spiritus movens fanpage'a Rękopis znaleziony w Arkham (facebook.com/rekopisznalezionywarkham). Ostatni człowiek na Ziemi.