„Załoga rozbitków” to najlepszy serial w świecie Gwiezdnych Wojen zaraz po „Andorze” [RECENZJA]
Po raczej średnich projektach tworzonych ostatnio przez Lucasfilm nie miałem zbyt wygórowanych oczekiwań wobec „Załogi…”. Ach, jak miło się w końcu przyjemnie zaskoczyć i dostać serial naładowany akcją, sympatycznymi postaciami oraz przede wszystkim duchem kosmicznej przygody.
Seriale spod szyldu Gwiezdnych Wojen, poza paroma wyjątkami, raczej nie mogą pochwalić się zbyt wysokim poziomem. Jasne, pierwszy sezon „The Mandalorian” oferował odświeżające doznanie, a „Andor” okazał się prawdziwą perełką, jednak pozostałe produkcje dość mocno odstawały jakością i powielały te same błędy, co wyraźnie uwidoczniło się w przypadku „Akolity”. Nie dziwi zatem, że część fanów (w tym niżej podpisany) nie miała zbyt dużych oczekiwań względem „Załogi rozbitków”.
Gdzieś z tyłu głowy tliła mi się jednak iskierka nadziei szepcząca, że może odmienność tego projektu od reszty i postawienie na nieco lżejszy, bardziej przygodowy ton staną się jego największymi atutami. Co nie zmienia faktu, że był to niezwykle cichy głos i do serialu, za który odpowiadają Jon Watts oraz Christopher Ford, podchodziłem pełen obaw, iż po raz kolejny ciekawy na papierze pomysł zniknie gdzieś w procesie realizacyjnym. Z wielką radością zatem mogę ogłosić, że tak się nie stało, a „Załoga rozbitków” jest najlepszym po „Andorze” serialem ze świata Gwiezdnych Wojen.

Zagubienie w kosmosie
Produkcja skupia się na historii czwórki dzieciaków z tajemniczej planety At Attin, która wydaje się zupełnie odizolowana od reszty wszechświata. Jej mieszkańcy nie wiedzą o powstaniu i upadku Imperium, cały czas żyjąc w przekonaniu, że podlegają władzom Starej Republiki. W trakcie zabawy nasi bohaterowie odkrywają jednak stary piracki statek zagrzebany w ziemi, a po kilku niefortunnych kliknięciach w konsolę sterującą startują i przenoszą się gdzieś w nieznany im bezkres kosmosu. Oprócz czwórki młodocianych protagonistów na pokładzie znajduje się także SM-33, czyli droid należący do pierwotnego kapitana Czarnego Onyksu. Po pewnych perturbacjach do załogi dołącza również grany przez Jude’a Lawa Jod Na Nawood – tajemniczy rzezimieszek podający się za Jedi, chcący odnaleźć znaną z legend planetę, gdyż ponoć kryje ona wielki skarb. Załoga rozbitków obiera zatem kurs powrotny na At Attin, podczas którego czeka ją przygoda życia.
No właśnie, to „przygoda” jest tutaj słowem kluczowym. Klimat klasycznych produkcji pokroju „Goonies” czy „E.T.” aż wylewa się z ekranu i widać, że twórcy obrali sobie za cel opowiedzenie luźniejszej historii sięgającej do korzeni gwiezdnej sagi, wchodzącej przecież w nurt Kina Nowej Przygody. Niezwykle cieszy też fakt, że Disney chyba w końcu zrozumiał, iż „serial” nie oznacza „pocięty na kawałki film”. Prawie każdy odcinek przedstawia nową planetę oraz dziejącą się tam minihistorię, stanowiącą kolejny element całej narracji. Początkowe epizody są po prostu niezłe, jednak od trzeciego zaczyna robić się już tylko lepiej. Akcja płynie wartko, żarty śmieszą, a tajemnice (szczególnie ta związana z powodem ukrycia At Attin) przykuwają do ekranu. Niemniej prawdziwym sercem „Załogi rozbitków” okazuje się tytułowa zbieranina, której kibicujemy od pierwszej do ostatniej minuty serialu.

Cztery dzieciaki i pirat
Młodociana część ekipy, w postaci Wima (Ravi Cabot-Conyers), Neela (Robert Timothy Smith), Fern (Ryan Kiera Armstrong) oraz KB (Kyriana Kratter), wypada naprawdę solidnie pod kątem zarówno scenariuszowym, jak i aktorskim. Nietrudno znaleźć produkcje, gdzie dziecięca obsada okazywała się przesadnie irytująca i niełatwa do oglądania, a zatem tym bardziej cieszy, gdy aktorzy są dobrze prowadzeni przez twórców. Między postaciami czuć chemię, ich relacje wydają się naturalne i zwyczajnie na tyle urocze, że młodociani bohaterowie z przypadku od razu zaskarbiają sobie sympatię widza. Doceniam też fakt, że każdy z protagonistów dostaje poświęcony jego rozwojowi wątek albo i cały odcinek. Jasne, zwykle są to proste lekcje o wartości przyjaźni czy zaufania, ale idealnie pasują do klimatu serialu.
Muszę pochwalić też aktorski występ Lawa, stanowiącego dobrze dobraną przeciwwagę dla młodzików. Jod Na Nawood jest znacznie bardziej opanowany niż reszta załogi i twardo stąpa po ziemi, jednak ciągnie się za nim piracka przeszłość, notorycznie wciągająca ekipę w kłopoty. Aktorowi świetnie udaje się uchwycić wizerunek tajemniczego, delikatnie wrażliwego na Moc rzezimieszka, stającego się później przewodnikiem i kimś na kształt mentora dla pozostałych bohaterów. Moim zdaniem Jod wypadłby jednak ciekawiej, gdyby oszczędzono mu specyficznego tła fabularnego, które śmierdzi kliszą, a którego przez wzgląd na spoilery nie wspomnę. Niemniej wciąż jest to kradnąca uwagę postać – jej poczynania ogląda się z zainteresowaniem.

Przygodę widać i słychać
Od strony wizualnej „Załoga rozbitków” przez większość czasu prezentuje poziom nieodbiegający od pozostałych produkcji z Odległej Galaktyki. Trzeba jednak przyznać, że część ujęć czy projektów lokacji szczególnie cieszy oko, jak choćby scena z marszem po księżycu z trzeciego odcinka czy pojawiająca się wcześniej kryjówka piratów. Na olbrzymią pochwałę zasługuje też ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Micka Giacchino („Pingwin”), dodająca całej akcji polotu i prawdziwego klimatu przygodowych „Gwiezdnych wojen”.
Warto wspomnieć też o piosence „Major Tom” Petera Schilinga, która po przetłumaczeniu na huttański pojawiła się w zwiastunie serialu. Nie wykorzystano jej co prawda w samej „Załodze Rozbitków”, ale fakt przełożenia naszej ziemskiej muzyki na gwiezdnowojenny język (swoją drogą, po raz pierwszy w historii mamy do czynienia z jakąkolwiek formą włączenia istniejącego już kawałka w produkcję z tego świata) zdecydowanie zasługuje na uznanie. Aha, i chyba nie muszę wspominać, że oryginalny utwór opowiada o astronaucie zagubionym w kosmosie, prawda?
Mniejsza stawka, a większa frajda
Gdy moim oczom ukazały się napisy końcowe ostatniego odcinka „Załogi rozbitków”, byłem naprawdę zadowolony. Wreszcie dostałem bowiem nieco luźniejszy serial, pozbawiony międzygalaktycznej stawki, skupiający się na przedstawieniu nam nowych lokacji i postaci, co zdecydowanie odświeża „Gwiezdne wojny”, które ostatnio zbyt mocno opierały się na fanserwisie i znanych twarzach. Nie jest to produkcja wybitna, co udowadniają najsłabsze ze wszystkich pierwsze dwa odcinki, jednak to, na czym „Załoga…” się skupia, czyli utrzymanie przygodowego klimatu oraz przedstawienie lekkiej historii o mniejszej skali, wychodzi jej wyśmienicie.
Ocena
Ocena
„Załoga rozbitków” to naprawdę udane odświeżenie uniwersum, rzucające widza prosto w wir kosmicznej przygody pełnej piratów, skarbów i tajemnic. Zabrzmi to pewnie bardzo odważnie, ale biorąc pod uwagę wszystkie aktorskie produkcje ze świata Star Wars, są to najlepsze (nie licząc oczywiście „Andora”) „Gwiezdne wojny” od czasu „Ostatniego Jedi”.
Czytaj dalej
Zakochany w fantastyce maści wszelkiej. Jak najmniej czasu spędza siedząc w tym świecie, a jak najwięcej przemierzając nadprzestrzeń Odległej Galaktyki, niebo Alagaësii, szlaki Kontynentu lub bezkresne łąki na Cuszimie. Gdy w końcu wyjdzie remake pierwszego Wiedźmina, to zniknie z tego wszechświata, dopóki nie przejdzie gry na każdy możliwy sposób. Typ, który w Awangardzie Krakowskiej dostrzegł cyberpunkowego ducha, a na maturze odwołał się do Gwiezdnych Wojen.