Jak wygląda praca przy dubbingu gier – wywiad z Joanną Kudelską
O pracy przy dubbingu gier, reżyserowaniu go, rolach Neon i Zeri w Valorancie oraz Legue of Legends i po prostu o grach wideo z perspektywy aktora głosowego opowie nam Joanna Kudelska. Jestem absolutnie pewny, że większość z was bardzo dobrze zna jej głos: to właśnie ona wcieliła się w Hermionę Granger w filmach (i części gier) z Harrym Potterem.
Artykuł powstał we współpracy z Riot Games.
Krzysiek „Bastian” Freudenberger: Jak to jest z tymi aktorami głosowymi: pamiętacie to, co nagrywaliście? Czy jednak uczestniczycie w tylu projektach, że to niemożliwe? Może nie macie nawet okazji obejrzeć efektów waszej pracy?
Joanna Kudelska: Szczerze mówiąc, jest mnóstwo rzeczy, przy których się pracuje, a potem nigdy się ich nie ogląda. To nie wynika z naszej złej woli – od nagrania do publikacji mija tyle czasu, że o pewnych projektach się zwyczajnie zapomina. Oczywiście jeżeli mówimy o dużych rolach w stylu filmu kinowego lub całego serialu, to jest to zupełnie co innego. Lecz w przypadku takich krótkich form (jak film krótkometrażowy z Valoranta – dop. red.) gdzieś to tam umyka. Ale jaką frajdę się ma, jak się potem coś takiego zobaczy!
W przypadku gier często jest tak, że nagrywa się wiele różnych postaci, które np. mają jedno-dwa zdania do powiedzenia. Czy otrzymujecie choć krótki opis tak mało istotnego bohatera?
To zależy od produkcji i reżysera. Jeżeli mówimy o poważniejszym projekcie, to reżyser jest bardzo dobrze zaznajomiony ze wszystkimi postaciami. I tak, przed nagrywaniem danego bohatera otrzymuję informację o tym, kto to jest, czemu tu jest itd. Ale żeby mówić o jakimś większym przygotowaniu do roli, to – powiedzmy sobie szczerze – no, nie ma czegoś takiego. Tak naprawdę nawet w przypadku filmu to też ogromna rzadkość. Przygotowujemy się w momencie, gdy postać jest bardzo specyficzna, np. mówi z konkretnym akcentem, sepleni.
Byłaś (jesteś!) naszą polską Hermioną – i bez wątpienia to twoja najbardziej znana rola. Dorastaliśmy sobie razem z Emmą Watson oraz Joanną Kudelską i było to całkiem naturalnym doświadczeniem. Jak duży wpływ na twoje nastoletnie życie miała praca w dubbingu? Z tego, co wiem z youtube’owego kanału Widzę Głosy, nieszczególnie obnosiłaś się z faktem, że wcielasz się Hermionę.
Jestem za to mocno tępiona przez znajomych. (śmiech) Postrzegana jako osoba wyrachowana, oziębła i bardzo niesympatyczna. Bo rzeczywiście nie obnosiłam się z tym. Jak poszłam do liceum, to koledzy i koleżanki (może poza dwoma wyjątkami) dowiedzieli się, że jestem Hermioną, w połowie drugiej klasy – na informatyce zaczęli wpisywać sobie w Google’u imię i nazwisko każdego z nas. I w ten sposób wydało się, co robię.
I pomyślałaś sobie wtedy: „O Boże, dobra, teraz będę miała przerąbane…”?
Tak – nie dawali mi spokoju! Później było tylko: „Powiedz tę kwestię!”, „A teraz tamtą!”…
Powiedz: „Wingardium Leviosa”!
Właśnie tak, klasyk!
Czy fakt, że chodziłaś na sesje nagraniowe od maleńkości, wpływał jakoś negatywnie na twoje dzieciństwo?
Nieszczególnie. Moi rodzice mieli bardzo zdrowe podejście do nagrań. Traktowano je wyłącznie jako przygodę i zabawę, absolutnie nie mogły wpływać na moją edukację, nie byłam też mocniej pchana w dubbingowe środowisko. Dla mnie to rzeczywiście była przygoda, która – szczególnie na samym początku, w wieku dziecięcym – zdarzała się raz na jakiś czas. Od zawsze nie miałam też potrzeby, by o tym paplać. I nie była to żadna poza z mojej strony.
Nie czułaś ciężaru wynikającego z faktu, że Hermiona to ważna postać w popkulturze? Czy raczej miałaś podejście „ja po prostu dubbinguję”?
Oczywiście, że się tym jarałam. Zanim nagrałam pierwszy film, przeczytałam książkę, wiedziałam więc, czym jest świat Harry’ego Pottera. Ale chyba za mała byłam, by mieć świadomość, że to coś znaczącego. Ponadto pamiętaj, że to tylko głos. Nie umniejszam tu swojemu zawodowi – nawiązuję jedynie do tego, że mogę spokojnie chodzić po ulicy, nikt mnie nie zaczepia. Na szczęście, bo inaczej już dawno nie robiłabym w tej branży! Mam spokój. To jest bardzo duża zaleta bycia aktorem głosowym.
Mnie zawsze bardzo bolało to „chodzi tylko o głos”. Człowiek jako dziecko się zastanawiał: „Dobra, ale kto w rzeczywistości gra tę postać?!”.
Ja nie mogę niczego obejrzeć spokojnie, np. jakiegoś filmu, do którego siadam z dzieciakami. Jak nie sprawdzę dokładnie, kto to reżyserował, a kto nagrywał, to…
Zboczenie zawodowe!
Tak!
W Valorancie od Riot Games wcieliłaś się w Neon – agentkę „kopiącą prądem”, wojującą mocą elektryczności. W League of Legends zaś przypadła ci rola Zeri, postaci bliźniaczo podobnej do Valorantowej bohaterki. Już wiemy, że proces przygotowania do tych ról w żaden sposób nie istniał, ale jak to w tym konkretnym przypadku wyglądało od kuchni?
Nagrywałam jednocześnie Neon oraz Zeri. Najpierw musiałam podłożyć głos pod krótki film animowany z udziałem jednej z nich. Nie jestem pewna, czy to była Neon… Na pewno dostałam od reżysera krótkie opisy tych postaci. O, wiem, że Zeri to była ta bardziej świrnięta. Nie pamiętam za to, czy oba projekty prowadził ten sam reżyser… Mam nadzieję, że nie dostanę od niego po głowie, jak się okaże, że jednak ten sam!
Jeżeli chodzi o Neon, to na pewno musiałaś przyswoić sobie kilka zwrotów z języka filipińskiego. Bohaterka gada dużo i często wtrąca go do swoich kwestii. Jak podczas nagrań radzicie sobie ze słówkami i zdaniami pochodzącymi z obcego języka?
Nie pamiętam tego konkretnego przypadku. Bardzo możliwe, że miałam zapisane w nawiasach, jak się wymawia obcojęzyczne słowa. A jeżeli nie, to przy takiej specyficznej kwestii reżyser zawsze uprzedza, jak powinno się coś powiedzieć. Z tego, co kojarzę, Neon zaczynała mówić po filipińsku w momencie, gdy kipiała od emocji. Miałam to grać tak, jakby rzucała przekleństwami. Generalnie śmiali się ze mnie w studiu, że nie będę się musiała bardzo starać – po prostu mam być sobą.
Kiedy zaczęłaś przyjmować większą liczbę ról? W Diablo III trafiło się np. parę pobocznych. Pamiętasz pierwszą grę, którą dubbingowałaś i która NIE pochodziła z uniwersum Harry’ego Pottera?
Tak. To był Mass Effect, 2008 rok, Lizbeth Baynham, aczkolwiek to postać poboczna. Potem – uwaga, ważna rola – Lacey w Barbie: 12 tańczących księżniczek. Później pojawiłam się w Dragon Age: Początek, gdzie wcieliłam się w różne pomniejsze bohaterki i przede wszystkim nagrałam jeden z głosów do wyboru dla grywalnej postaci. Byłam też polską Troy z pierwszej części Dying Lighta. A, wspaniałą przygodą okazało się „sędziowanie” w grze sportowej – tenisie. Tytułu nie pamiętam…
Musiałaś sporo kwestii wykrzykiwać?
Masę! Ojejku, wiesz, jakie to jest męczące? Przecież trzeba było nagrać wszystkie możliwe kombinacje wyników.
O, ja myślałem, że mówi się tylko „0, 1, 2 ,3”, a gra sobie potem to skleja. Często tak jest, gry jako medium sporo wybaczają, nie musi wszystko brzmieć hiperpoprawnie.
Nie, nie, nie – wtedy brzmiałoby to strasznie kiepsko. Z tego, co pamiętam, tych kwestii do nagrania było naprawdę bardzo dużo.
Różni się jakoś nagrywanie dialogów do gry od nagrywania tych do filmu?
Tak, różni się. Chociaż to zależy od wielu kwestii. Od tego, czy postać w grze jest widoczna, od tego, czy to fabularna cutscenka, albo od tego, czego wymaga sam producent (czyli klient – dop. red.). Może być tak, że w ogóle nie zwraca się uwagi na to, czy długość kłapów(*) się zgadza – po prostu nagrywa się konkretną kwestię. Może być też tak, że dana partia ma się idealnie mieścić w konkretnym przedziale czasowym – jest niewielki margines błędu, jeżeli chodzi o jej długość, plus minus 5% – ale za to kłapy nie muszą być już brane pod uwagę. W końcu może się trafić zupełna dubbingowa zgodność, z pełnym synchronem(**). Wtedy to nie różni się niczym od nagrywania kwestii do filmu.
(*) Czyli ruch ust postaci, pod który przygotowuje się kwestie dialogowe.
(**) A to po prostu synonim „kłapów”.
Jak duża jest rola reżysera w dubbingu? Bardzo duża, ma się rozumieć?
Jasne, że tak. To jest ktoś, kto tu wszystko ogarnia. Ja, gdy wchodzę do studia, nie znam produkcji i postaci, którą będę nagrywać. Zadbanie o zachowanie charakteru gry i spójności całej sesji nagraniowej – wszystko to spoczywa na barkach reżysera.
To jest bardzo ważna osoba, o której się nie mówi.
Tak. Ponadto jest to ktoś, kto musi pilnować poprawności językowej. Oczywiście w większości przypadków aktorzy sami wyłapują błędy – bo te się rzecz jasna pojawiają. Od reżysera naprawdę zależy bardzo dużo. Jeżeli dostajemy coś, co zostało przygotowane po łebkach, to najpewniej ma mnóstwo błędów, które stara się on korygować.
Czasami widać w grach, że coś zostało zrobione po łebkach. Przykładowo niepoprawnie określono płeć bohaterki w Valorancie. Agentka Skye w pewnym momencie mówi o Sage, uzdrowicielce, jak o mężczyźnie.
Ale wiesz co, w tym przypadku mogło być tak, że nie walnięto się „u nas”, tylko gdzieś poziom wyżej, np. w studiu lokalizacyjnym. Bo przecież to nie jest tak, że widzimy wszystkie postacie, które nagrywamy. Dobrze wiesz, że jeżeli natrafiasz na obcojęzyczne imię, to nie zawsze jesteś w stanie stwierdzić, jakiej płci jest jego posiadacz. A szczególnie gdy owo imię pada tylko w rozmowie. W tym momencie mógł nawalić np. tłumacz.
Racja. Droga produkcji i lokalizacji gry jest bardzo długa, a wy, aktorzy głosowi, jesteście na samym jej końcu.
No, prawie na samym końcu. Jest jeszcze ktoś, kto to montuje.
Macie czas na poprawki, gdy np. coś się sknoci?
W przypadku gier to się zdarza raczej rzadko, chociaż jeżeli chodzi o duże produkcje, to owszem, trafiają się poprawki. Przykładowo trzeba dograć jakieś kwestie albo zmienił się pewien fragment dialogu. Może być też tak, że dostajemy złą informację o tym, jak należy coś wymawiać – producent wraca z informacją, że jednak trzeba zrobić coś inaczej, i wtedy to poprawiamy. Przy każdym projekcie musi być jakiś zapas czasu, by dało się wprowadzić zmiany.
Jak wyglądają sesje nagraniowe? Powiedzmy, że trzeba wprowadzić jakąś poprawkę. Szybko lecisz z domu do studia, wykonujesz swoją robotę i wracasz? Czy jednak w trakcie sesji siedzisz po osiem godzin w pracy i nagrywasz różne rzeczy?
Chciałabym tak! Niestety zdarza się, że jedziemy do studia, by nagrać… dwa zdania. Jeżeli trafi się missing(***), no to cóż, zadowolony człowiek nie jest.
(***) Brakujące bądź źle nagrane rzeczy.
Kurczę. Smutne to trochę w takim razie.
Wiesz, nazywamy to „przejściówką”. Nie płacą ci wtedy tak, jak za normalne nagranie jednego czy dwóch zdań w trakcie zwykłej sesji; ta kwota jest nieco wyższa. Na otarcie łez.
Czyli wszystko najlepiej robić za pierwszym podejściem.
…Żeby to jeszcze zależało ode mnie!
Rozumiem, że sesje nagraniowe dwóch osób w jednym studio zdarzają się rzadko?
Nie zdarzają się. Chyba że mówimy o „gwarach”.
Gwarach? To znaczy?
Masz np. w filmie scenę rozgrywającą się w szkole. Główni bohaterowie idą korytarzem, a wokół nich są dzieciaki, które stoją sobie przy szafkach i coś tam robią, gadają. Taki „szum”. To są tzw. gwary. Zazwyczaj nagrywa się je w grupkach – ale też nie zawsze! Reżyser często wykorzystuje to, że przychodzisz nagrać główną postać, a po wszystkim rzuca: „A weź jeszcze zostań i pogadaj trochę o kartkówkach lub czymś tam”. I gdy każdy, kto przyjechał do studia popracować, pogawędzi trochę o tych kartkówkach, to już gwaru robić nie trzeba.
Bywają filmy, gdzie gwary występują częściej. A gdy tłum jest spory, to nie musisz się skupiać tak bardzo na synchronie; tych osób z „japy” i tak za bardzo nie widać, są tłem. Dzięki temu interakcje wtedy o wiele lepiej brzmią – bardziej naturalnie. I jest z tym mnóstwo frajdy! Przykładowo w „Harrym Potterze” nagrywaliśmy właśnie takie grupowe gwary.
A macie odsłuch z oryginału? Możecie sprawdzić, jak coś się wymawia w np. wersji angielskiej?
Jeżeli chodzi o nagrywanie gier, to bardzo często mamy odsłuch oryginalnej ścieżki. Chociaż zdarza się, że nagrywamy i bez niego. Warto też pamiętać, że wymowa tych samych słów po angielsku i po polsku potrafi bardzo się różnić. Weźmy na przykład „Ród smoka”, który ostatnio oglądałam. Jeżeli Anglik mówi ci z angielskim akcentem „dracarys”, to w polskiej wersji wypowie się to jako „drakaris”. Oczywiście sporo zależy też od samej produkcji i reżysera – tego, jaką ścieżką podąży. Można np. nagrywać tak, by wszystko było fonetycznie jak najbliższe pierwowzorowi (ale przez to brzmieć nienaturalnie, więc rzadko się to stosuje), albo spolszczać. Byle w taki sposób, by nie przegiąć w drugą stronę.
Zdaję sobie sprawę, że długość i liczba sesji nagraniowych uzależniona jest od wielkości dubbingowanego projektu. Pamiętasz, jak długo trwało nagrywanie kwestii dialogowych do takiego Valoranta?
Nagrywamy zdecydowanie więcej w porównaniu z tym, co ostatecznie trafia do gry. Wydaje mi się, że to jest tak około godziny, półtorej siedzenia w studiu.
Po prostu powtarzacie nagrania?
To zależy, czego chce sam producent. Niektóre kwestie występują pojedynczo, niektóre w dwóch wersjach. Zdarzają się też okrzyki lub reakcje. Te nagrywane są np. w odmianach lekkiej, średniej i mocnej, a do tego każda z nich występuje w trzech wariantach.
No właśnie – czy te jęki i stęki są trudne do odegrania?
To kwestia doświadczenia. Powiedziałabym, że nie jest to trudniejsze, ale bardziej męczące. Fizycznie męczące. Najlepszy przykład to gry z Harrym Potterem, w nich było przecież niezwykle dużo zaklęć. Każde z nich musiało być nagrane cicho, normalnie i bardzo głośno. I wszystko w trzech wariantach. Tak samo jest w przypadku podskoków, reakcji na ból – te się zawsze nagrywa po parę razy.
Jako dzieciak zawsze zastanawiałem się: „Oni się faktycznie muszą zmęczyć przed tym mikrofonem, by nagrywać np. kogoś zziajanego?”.
(śmiech) Jak się nagrywa np. scenę długiego biegu, to wystarczy się hardkorowo… „hiperwentylować”. Można dostać gwiazdeczek przed oczami, serio! Potem tylko chwila przerwy… i już, nagrywamy dalej. Tylko nie próbuj tego teraz, bo jeszcze fikniesz.
Fakt. Szczególnie że jestem trochę przeziębiony. Powiedz: czy Joanna Kudelska gra w gry wideo?
Nie bardzo. Głównie dlatego, że w domu dzieci mam w takim wieku, że brakowałoby mi czasu na granie. Nie ten etap w życiu. Dzięki dzieciakom królują u nas Minecraft i Mario. Pewnie ucieszyłyby się, gdybym w coś grała, ale – no, wiadomo – chcę mieć jeszcze życie.
A w przeszłości w coś grałaś?
Tak! W Prince of Persia, na pewno też w Tetrisa, Solitaire (śmiech), Simsy. Za to dzieciaki dostały od nas w zeszłym roku Nintendo Switcha. Jest naprawdę fajne, bardzo nam się spodobało Super Mario Party. Grając, mamy totalny fun, bo można bawić się we czwórkę.
W ogóle jestem pod wrażeniem, że Switch daje radę w kwestiach technicznych. Najbardziej się bałam, że podłączanie go do telewizora będzie zawodne – że nie zawsze będzie to dobrze działać.
Cóż, gry wchodzą do codziennego życia nawet w przypadku osób, które na ogół nie siedzą w ich świecie.
Wchodzą, wchodzą. Jest to nieuniknione szczególnie wtedy, gdy ma się dzieci.
A jak tam, dajesz dzieciom tablet, by „mieć święty spokój”?
Chciałabym. Bo niestety to rzeczywiście kusząca opcja. Gdybym miała teraz dziecko w domu, a musielibyśmy porozmawiać, to tak, pewnie bym tak zrobiła. To jedyna stuprocentowa gwarancja na to, że nie będzie: „MAMO, GŁODNY”, „MAMO, COŚ TAM”, „MAMO, A CO JA MAM ROBIĆ?”.
Technologia jest wokół nas, zadomowiła się w naszych życiach na dobre. To, że dzieciak po przekroczeniu pewnego progu wiekowego dostaje w łapki tablet, by się czymś zajął, wydaje się naturalną tego konsekwencją. Ot, jeden z nie najlepszych sposobów na kupienie sobie chwili spokoju.
Powiem ci, że niezwykle trudno zachować umiar. To jest tak, jakby ktoś podarował ci narzędzie, którym jesteś w stanie zawsze dać sobie tę chwilę spokoju. Tablet to bardzo łatwe wyjście z każdej możliwej sytuacji i wymaga od rodzica naprawdę sporej samokontroli, by tego za często nie wykorzystywał. Moje dziecko czasem siada przed tabletem i opowiada mi o tym, co zrobiło i zdobyło w Minecrafcie, Brawl Stars i… w tej takiej grze, którą najmniej lubię…
Roblox?
O, dziękuję, właśnie ta!
Dlaczego lubisz ją mniej? Z tego, co wiem, możesz tam projektować mnóstwo własnych gier.
Tak, jest ich bardzo dużo, ale sporo z nich to produkcje pełne agresji, skierowane raczej do starszych odbiorców. Moje dzieci wiedzą, że jak zobaczymy, iż w coś takiego grają, to będzie ich pierwszy i ostatni raz. Te robloksowe gry zresztą nie mają w sobie nic ciekawego. Za to bardzo lubię Minecrafta. Uważam, że jest to superrzecz, nawet w trudniejszym trybie przetrwania. Dzieciaki jarają się tym, że tworzą własny świat. I budują takie konstrukcje, że mi szczęka opada. „Ale jak to, to tu było i po prostu pododawałeś to i owo?”, pytam. „Nie, ja to SAM zbudowałem”. Wow.
Wirtualne klocki Lego.
Klocki Lego to jest u nas temat… wiesz…
Jaki?
Jesteśmy absolutnymi legoholikami. Trzy czwarte naszych zestawów mamy spakowane i schowane, bo nie mieszczą się już w domu. Jest rotacja. Jak wkracza nowy zestaw, to stary ląduje w pudełku w piwnicy. Zresztą…
(Asia oprowadza mnie z kamerą po swoim domu. Konstrukcje z duńskich klocków stoją absolutnie wszędzie: w kuchni, przedpokoju, pracowni, pokoju dzieciaków)
Trafiłeś na absolutnych freaków, przykro mi! Mamy mnóstwo zestawów, a jeżeli chodzi o Harry’ego Pottera, to poddaliśmy się tylko z Ulicą Pokątną. Cena wzrosła tak bardzo, że…
Ech, też rozważałem zakup tego zestawu… Wróćmy może jednak na dubbingowe tory. Jak wygląda kwestia doboru roli do danej osoby? To jest tak, że trafiają się klienci, którzy przychodzą z konkretnym żądaniem w stylu „my chcemy głos pani Joanny Kudelskiej!”, czy może jednak macie jakieś wewnętrzne castingi?
To też zależy od projektu. Zdarza się, że producent sam chce kogoś do jakiejś roli i jest się zapraszanym na nagranie konkretnej postaci – wtedy castingu nie ma. W innym wypadku casting zazwyczaj polega na nagraniu fragmentu materiału, ten potem leci do producentów i dopiero oni wybierają, kogo tam chcą. A już szczególnie w przypadku głównych ról.
A zdarza się tak, że ktoś ze strony klienta przyjeżdża i czuwa nad procesem nagrywek, ma stały wgląd w wasze nagrane kwestie i prosi, by coś poprawić/zmienić?
Bardzo rzadko. Ale są sytuacje, że ktoś siedzi np. na Skypie. Tak było przy którejś z gier, ale nie powiem ci, przy jakiej… nie pamiętam! To był ktoś ze Stanów Zjednoczonych, uczestniczył w nagraniach, ale funkcjonował raczej w formie pomocnika. Mogliśmy dopytać go o daną sytuację, poprosić, by wyjaśnił kontekst. Coś takiego. Wsparcie, a nie kontrola.
Często nagrywasz?
Bardzo różnie. Wygląda to tak, jak w każdym zawodzie artystycznym: bywa, że często, bywa też, że długo nie trafia się nic. Wtedy z rozpaczą zaczynasz skreślać daty na kalendarzu.
Co ci się nagrywa najwygodniej?
Najwygodniejsze role to takie, gdzie nie muszę za bardzo majstrować przy barwie głosu. Wtedy jest najwięcej funu. Ale… to też nie zawsze, bo z drugiej strony satysfakcja pojawia się wtedy, gdy włożysz w coś więcej pracy i na końcu po prostu dobrze to brzmi. Za to szczególnie zabawnie robi się wtedy, gdy rozmawiamy o jakiejś postaci ze znajomymi, a ci, dowiedziawszy się, że wcieliłam się w nią, mówią: „Przecież nie brzmi jak ty!”. Jakby coś mi zarzucali… No słuchajcie, przepraszam! Zamiast mnie pochwalić czy coś, to słyszę: „Łeee, nie powiedziałabym, że to ty”. Ech, okej…
Czytaj dalej
Z redakcją związany jestem jakoś od 2013 roku. Poza pisaniną to jestem sobie dyrektorem artystycznym w CD-Action (nienawidzę nazwy tego stanowiska), gdzie wymyślam layouty, składam magazyny do kupy i projektuję okładki, a na naszym youtube'owym kanale pajacuję przed kamerą. Crash Bandicoot > gry z Mario.