The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom to (nie) najlepsza gra tego roku [FELIETON]
Jak ja się cieszę, że nie musiałem recenzować najnowszej odsłony The Legend of Zelda. Produkcja Nintendo jest pełna skrajności – z jednej strony wyznacza kierunek dla innych twórców gier, z drugiej wstyd ją zestawić z wieloma konkurencyjnymi tytułami.
Przy The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom spędziłem ok. 60 godzin, a w przyszłości z pewnością ten wynik podbiję. Choć bawiłem się fantastycznie i nie mogłem przestać myśleć o grze, to jednak momentami miałem jej dosyć – z wielu powodów. Zacząłem się wręcz zastanawiać, czy nie przerwać przygody.
Dlatego doskonale rozumiem burzliwą debatę pomiędzy graczami, którzy usilnie próbowali przekonać przeciwny obóz, że mamy do czynienia z arcydziełem/paździerzem. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, czasami wnioski wyciągane były od czapy, ale innym razem kiwałem głową z uznaniem dla uargumentowanych opinii obu stron „konfliktu”. Dyskusja, jaka rozgorzała po premierze Tears of the Kingdom, bardzo dobrze pokazuje, jak mocno potrzeby ludzi się różnią, oraz udowadnia, że dzieła popkultury nie powinny być poddawane jednej słusznej analizie.
Zabawmy się więc trochę i zastanówmy (zapraszam was do sekcji komentarzy), dlaczego nowa część The Legend of Zelda jest tak dobra. Chyba że nie jest? Hm…
Czy rozgrywka w Tears of the Kingdom jest nudna? Tak
Nowa część The Legend of Zelda ma całkiem ciekawy początek na dużej podniebnej wyspie, na której poznajemy podstawowe mechanizmy rozgrywki. Potem jednak trafiamy do królestwa Hyrule i tylko od nas zależy, w jakiej kolejności zaliczymy poszczególne zadania. Świat jest kolosalny, a kółko wytrzymałości głównego bohatera kończy się w zawrotnym tempie. Podróż dokądkolwiek w pierwszych godzinach zabawy okazuje się zwyczajnie nudna i odpychająca. Zwłaszcza jeśli akurat wybierzemy ścieżkę, która – jak się później przekonamy – wymaga od nas większej liczby przydatnych przedmiotów czy konkretnego stroju chroniącego Linka przed mrozem lub gorącem. To dobry moment, aby przerwać przygodę i odpuścić sobie katusze.
W kontynuacji Breath of the Wild powrócił też kłopotliwy system niszczejącej broni, lecz został delikatnie poprawiony dzięki możliwości łączenia przedmiotów, a tym samym wydłużania ich żywotności. Mimo wszystko cały czas z tyłu głowy miałem to, że muszę męczyć się ze słabszymi mieczami, aby nie stracić potężniejszych (spoiler: z większości nigdy nawet nie skorzystałem…), z których zrobiłbym użytek w trakcie starć z bossami. Na dobrą sprawę pojedynki z nimi były jedynymi momentami, kiedy miałem ochotę sięgać po broń. W grze nie awansujemy na wyższe poziomy, więc nie musimy zdobywać doświadczenia poprzez zabijanie wrogów – za wygraną walkę dostajemy wyłącznie surowce i nowy sprzęt.
Niestety system walki w Tears of the Kingdom okazuje się mało angażujący i nieresponsywny. Nie ma tutaj takiej płynności jak w grach FromSoftware czy nawet sandboksach pokroju ostatnich odsłon serii Assassin’s Creed. Link porusza się w ślamazarny sposób, a układ przycisków nie jest zbyt intuicyjny. Co z tego, że mogłem podpinać dowolne przedmioty pod grot strzały, gdy szyłem z łuku, skoro musiałem stosować w tym celu dziwną kombinację klawiszy, a następnie przeskakiwać pomiędzy dziesiątkami różnych surowców, coby odnaleźć ten, którego w danym momencie potrzebowałem.
Ponadto w sequelu znajdziemy niewiele opcji modyfikacji klawiszologii (raptem zamienimy przyciski odpowiedzialne za skok i szybkie bieganie), dlatego najlepszym sposobem jest granie przy użyciu padów z dodatkowymi spustami, żeby zaprogramować je sobie poza grą. Współczuję osobom niemającym dostępu do takiego sprzętu.
Czy rozgrywka w Tears of the Kingdom jest nudna? Nie
Kiedy już przebrnie się przez mozolny początek i posiedzi przy grze przynajmniej te trzy-cztery godziny dziennie, to wtedy można dopiero docenić potencjał dzieła Nintendo. Nadal nie jestem przekonany do sterowania i nigdy nie zostanę fanem walki w nowym The Legend of Zelda, ale to, jakie możliwości gameplayowe zapewnia ten tytuł, przechodzi ludzkie pojęcie. Twórcy wyrzucili do kosza zdolności z poprzedniej odsłony i zastąpili je zupełnie nowymi mocami, dzięki którym tak naprawdę to gracze ustalają, jak będzie wyglądała ich dalsza przygoda.
Jeżeli lubicie długą i wymagającą wspinaczkę, nic nie stoi na przeszkodzie, abyście powolutku wdrapywali się na kolejne wystające gzymsy, gdzie zrobicie przerwę z myślą o odnowieniu się paska wytrzymałości. Gdybyście jednak chcieli jak najszybciej dotrzeć do celu, to w wielu miejscach możecie wspomóc się zdolnością Ascend, która w kilka sekund przeniesie was na sam szczyt. Z kolei osoby kolekcjonujące jak najwięcej przedmiotów stworzą sobie konstrukcje latające, jak balon napędzany ciepłym powietrzem czy platforma z przytwierdzonymi do niej rakietami Zonai. Niesamowite jest to, że w Tears of the Kingdom nie ma czegoś takiego jak „głupie pomysły”. Tutaj nawet najbardziej absurdalne koncepcje da się wprowadzić w życie i z powodzeniem wykorzystać do swoich celów.
Ogromną zaletą Tears of the Kingdom jest też swoboda, jaką twórcy dają graczom. Zapomnijcie o obecnym w konkurencyjnych wysokobudżetowych sandboksach odhaczaniu kolejnych znaków zapytania. Tutaj sami ustalamy trasę do przebycia, a i tak z pewnością kilka razy z niej zboczymy, bo natrafimy na ciekawą miejscówkę czy osobliwe zjawisko. Nic dziwnego, że wielu graczy spędziło w TotK już jakieś 100 godzin, a nie zaliczyło nawet połowy misji fabularnych – w najnowszej odsłonie The Legend of Zelda nie liczy się wygrana, tylko droga, która dla każdego będzie zupełnie inna.
Czy Tears of the Kingdom wygląda dobrze? Nie
Kompletnie nie kupuję argumentu, że Tears of the Kingdom działa na Switchu niezbyt dobrze ze względu na mocno ograniczone technologicznie podzespoły konsoli. Nie zapominajmy, iż producentem gry jest Nintendo i to w interesie tej firmy powinno leżeć to, aby TotK działało jak najlepiej na jej sprzęcie. Wyobraźcie sobie sytuację, że Sony Interactive Entertainment wydaje na PlayStation 4 Horizon Forbidden West, które nie dość, że prezentuje się fatalnie, to na dodatek działa jeszcze gorzej. Dzieło Guerrilla Games radziło sobie naprawdę nieźle na podstawowym modelu dziewięcioletniego PS4, a priorytetem była przecież przepiękna wersja na PS5.
The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom może nie jest takim potworkiem jak starsze o kilka miesięcy Pokémon Violet/Scarlet, ale w dalszym ciągu prezentuje się po prostu źle. Sytuację ratuje po części fakt, że Nintendo Switch to konsola hybrydowa – w trybie handheldowym grafika aż tak bardzo nie razi, lecz na próbę podłączyłem sprzęt do telewizora i przeraziłem się tym, co zobaczyłem. Tak nie powinny wyglądać wysokobudżetowe gry w 2023 roku, za które płacimy prawie 300 złotych. Produkcja odrzuca wyblakłą paletą barw (to samo było w Breath of the Wild), rozmazanymi teksturami otoczenia, doczytującymi się na naszych oczach obiektami i średnim wykonaniem roślinności.
Czytaj dalej
O grach piszę od 16. roku życia i mam zamiar kontynuować tę przygodę jak najdłużej. Jestem miłośnikiem popkultury i nie narzucam sobie żadnych barier gatunkowych – wszystkiemu trzeba dać szansę. Tylko w taki sposób można odkryć prawdziwe perełki.