[Retro Action] Grand Theft Auto: San Andreas
W cyklu Retro Action będziemy sięgać do archiwów i sprawdzać, co pisaliśmy o przeróżnych grach wiele, wiele lat temu. Tym razem, z okazji pierwszego konkretnego gameplayu GTA V, sprawdzamy jak Hutowi podobało się GTA: San Andreas, którego recenzję napisał w numerze 8/2005.
Początek lat 90, Los Angeles, Kalifornia. Dzielnicami południowej części miasta rządzą gangi czarnoskórych wyrostków, crack i heroina zatruwają umysły młodych ludzi, a każdego dnia na ulicach padają strzały i... ofiary. Witaj w domu, CJ!
O San Andreas napisano już bardzo, bardzo dużo – my również dorzuciliśmy do tego pisania własne dwanaście groszy, publikując obszerną zapowiedź gry w trzynastym CDA z ubiegłego roku. Czy można napisać jeszcze więcej? Ależ oczywiście! To produkcja tak obszerna, zróżnicowana, wielowymiarowa, niezwykła, zaskakująca, pełna sekretów, tajemnic, bonusów i dodatków, że pisząc tylko o niej, można by zapełnić cały numer waszego ulubionego magazynu o grach. W przypadku tej gry nie jest to tylko wyświechtany frazes nadużywany przez znudzonych recenzentów. O niej naprawdę można pisać, mówić i opowiadać przez wiele stron, wiele godzin, bez końca. Ja mam tymczasem tylko sześć stron. Od czego zacząć?
You down?
Punkt wyjścia fabuły jest wam już pewnie znany. Carlos Johnson – dla ziomali CJ – wraca po pięcioletniej nieobecności do rodzinnego domu w Los Santos. Powód, dla którego CJ zdecydował się wybrać w tę podróż, to rzecz jak najbardziej poważna – pogrzeb jego matki, zamordowanej przez nieznanych sprawców. Przed wyjazdem do Liberty City Carlos wiódł życie na ulicy, wchodził w konflikt z prawem, wracając jednak do domu nie spodziewał się tego, co zastanie na miejscu. Tuż po lądowaniu zostaje przechwycony przez policjantów, oficerów Tenpenny’ego i Pulaskiego, którzy wrabiają go w morderstwo i wyrzucają z samochodu na terytorium wrogiego gangu. W tym właśnie momencie zaczyna się właściwa, interaktywna część gry... ale to jeszcze nie koniec wprowadzenia.
Już jako CJ, kierując jego ruchami, łapiesz stojący pod murem rower, jedziesz na własny kwadrat. Kilka początkowych misji przedstawia zmiany, jakie zaszły w Los Santos na przestrzeni poprzednich pięciu lat – twoi dawni kumple nie żyją, siedzą w więzieniu lub uzależnieni od cracku robią wszystko, byle tylko mieć na narkotyk. Nawet skromna ceremonia pogrzebowa zamienia się w strzelaninę, nic więc dziwnego, że ludziom wokół zaczynają puszczać nerwy. Pierwsza godzina, jaką spędzisz przy GTA San Andreas – jeśli oczywiście pójdziesz ścieżką wytyczoną przez twórców, co w tej akurat serii nie jest wcale pewne – przedstawia bardzo przygnębiający obraz slumsów wielkiego amerykańskiego miasta. To o tyle ważne, że w tej właśnie rzeczywistości przyjdzie ci spędzić kolejne kilkadziesiąt godzin zabawy, przy czym na tyle dobrze zrobione, że nawet mieszkając w wypasionej willi na przedmieściach polskiego miasta wejdziesz w ten klimat.
Drivin' & killin'
Warto tę rzecz podkreślić, bo właśnie owo „wejście w klimat” sprawiło, że GTA: San Andreas to gra rekordowa, zarówno jeśli chodzi o liczbę sprzedanych egzemplarzy, jak i oceny zbierane w magazynach branżowych. Już od pierwszej gry z Grand Theft Auto w nazwie widać było, jak ekipa Rockstar North dąży do stworzenia wirtualnej rzeczywistości, w której gracze mogliby się zanurzyć całkowicie, zapomnieć o tym, co dzieje się poza ekranem monitora. W żadnej części serii nie było to jednak tak wyraźne jak w San Andreas, w żadnej też nie udało się tak dobrze zrealizować tego zamierzenia.
Godny uznania jest też sposób, w jaki ten skok jakościowy pomiędzy GTA3 i Vice City a GTA San Andreas został osiągnięty – główne zasady, jakimi rządzi się rozgrywka, nie zmieniły się ani trochę w porównaniu z GTA3, do tej podstawowej mechaniki dobudowano po prostu setki drobnych elementów wzbogacających zabawę. To – z jednej strony – potwierdzenie tego, że pierwotny pomysł na trójwymiarowe oblicze serii Grand Theft Auto był genialny i wizjonerski, z drugiej zaś – dowód na ogromny talent programistów z Rockstara.
A więc... Podstawowa mechanika gry pozostała niezmieniona, po rozpoczęciu przygody z San Andreas (a zapewniam, że to prawdziwa i wieeeeeelka przygoda) nawet nie zauważasz nowości. Główny wątek fabularny San Andreas podzielony jest na ponad osiemdziesiąt misji, które otrzymujesz od kilkunastu najważniejszych w grze postaci. To, jak przebiegają same misje, również w znaczący sposób nie odbiega od tego, co widzieliśmy w GTA3 czy Vice City. Docierasz na miejsce, w którym otrzymujesz zadanie, jedziesz, płyniesz lub fruniesz do wskazanego na mapie punktu, w którym musisz je wykonać, na miejscu zazwyczaj walczysz z bandą przeciwników lub udowadniasz, jak dobrym jesteś kierowcą, a po wszystkim – czasami – wracasz do zleceniodawcy. Poza misjami związanymi z głównym wątkiem, gra oferuje jeszcze dziesiątki (czy raczej setki?!?) dodatkowych, pobocznych zadań, które albo przypominają normalne misje, albo są zrealizowane w konwencji różnych minigierek.